Czerwony jak krew, biały jak speed
Z Galerią Śmierć Frajerom – Nikodemem Baiserem, Dominikiem Jałowińskim i Jakubem Glińskim – rozmawia Tosia Ulatowska
Swoje pierwsze wydarzenie nazwaliście Zapraszam na wernisaż. Kogo zaprosiliście?
N: Nigdy nie mieliśmy w zamyśle konkretnej grupy odbiorców. Pierwszy wernisaż to miała być domówka dla znajomych, spodziewaliśmy się, że przyjdzie ze 40 osób. Powiedzmy, że targetem byli po prostu nasi znajomi. Potencjalnie każdy.
D: Ciocie, wujkowie, rodzice, siostrzeńcy, młodzież…
Niesiecie kaganek oświaty?
D: Raczej LCD świadomości.
A czy można powiedzieć, że wokół GŚF wykształciła się konkretna grupa odbiorców, może nawet rodzaj subkultury?
D: Ja się od tego odcinam.
J: Od czego?
D: Od wszystkiego. Odcinam się od targetów. Od założeń. Kuba miał mocne założenia.
J: Miałem? Nie pamiętam…
Wróćmy więc do początków. Zdecydowaliście się na to, by wspólnie prezentować sztukę swoją i innych artystów.
J: Gdy miałem pracownię tu, w Perunie, poznałem chłopaków z góry. Nikodem doszedł do wniosku, że chciałby zrobić wystawę i tak to się zaczęło.
N: Chciałem pokazać swoje prace wśród twórczości ludzi, których lubię. Poprosiłem Anatola [z labelu enjoy life] żeby w razie czego popuszczał jakąś muzykę z laptopa. To, że wyszła z tego tak duża impreza było dla nas totalnym zaskoczeniem.
Zaprosiliście ludzi z zewnątrz?
D: Sami się wprosili. (śmiech)
N: Zaprosiłem wszystkich znajomych, a reszta łyknęła nazwę. Potęga dobrego hasła.
Lotne, jak nazwa galerii. Trochę w niej z żartu, trochę z cynizmu?
D: Cynizmu? Zdecydowanie nie… Po prostu frajerstwo trzeba tępić. Zawsze i wszędzie.
Wasza estetyka i styl komunikacji kojarzy się z wytworami post-internetu – z nieskończoną ilością memów, viralowych filmików, emotikonek. Ciężko uwierzyć, że nie spodziewaliście się, że właśnie to przyciągnie masę młodych ludzi.
N: Wszystko było przypadkiem…
D: Dobra, nie ściemniaj Nikodem. Mamy od tego model sztucznej inteligencji.
N: Co się pucujesz?
D: Na podstawie danych, lajków, algorytmów z Facebooka i Instagrama opracowujemy model odbiorcy, do którego powinno trafić nasze zaproszenie oraz formę pokazu. Sprawdzamy jak mamy nazywać wydarzenia. Żadnego przypadku.
Sztuczna inteligencja decyduje też o tym jaką sztukę wystawiacie?
D: O wszystkim.
Widzę, że nasza rozmowa też jest oparta na jakimś modelu. Wychodząc z konwencji, jeśli się uda – stoicie w kontrze do rynkowego obiegu sztuki. Wkurwiają was galerie komercyjne, Warsaw Gallery Weekend…
J: Mnie osobiście nic nie wkurwia, chodzi o stworzenie alternatywy dla takich miejsc i sytuacji.
N: A ja zawsze miałem na bakier z instytucjami, galeriami, domami aukcyjnymi. Lata mniejszych i większych frustracji. Wystawy indywidualne nigdy nie były takie, jak chciałem, tylko temperowane, cenzurowane. Odrzucali tytuły, projekt plakatu, a ja chciałem mieć ostateczny wpływ na całokształt wydarzenia. Denerwuje mnie gdy ktoś myśli, że wie lepiej ode mnie. W Galerii Śmierć Frajerom mamy przede wszystkim wolność.
D: Wolność i swoboda.
A co z pieniędzmi?
D: W Polsce nie ma pieniędzy.
Nie zależy wam na tym, żeby się utrzymać ze sztuki?
D: Dajemy radę.
N: Miałem parę okresów, kiedy utrzymywałem się tylko ze sztuki, ale wtedy zaczynałem myśleć co się lepiej sprzeda i w rezultacie pogorszała się jakość moich obrazów.
J: To pułapka, ale myślę, że dzięki uświadomieniu sobie tego procesu, udaje się go zahamować.
Miałem tak kiedyś przez parę miesięcy, ale okazało się, że nie jestem zadowolony z niczego, co tworzyłem z myślą o hajsie.
N: Ja i tak nigdy nie jestem zadowolony… Ale gdyby się dało, to całkowicie odłączyłbym sztukę od pieniądza.
D: No ale tak się nie da i to jest paradoks. Chyba że się urodzisz bogaty z domu.
Sprzedajcie prace podczas swoich eventów?
D: Ostatnio sprzedaliśmy 6 obrazów Huey Crowley’a, którego zaprosiliśmy w listopadzie. Ale to dlatego, że jest z Nowego Jorku… Nie no, śmieję się, jest po prostu zajebistym malarzem.
Pokazaliście jego prace w pracowni Karola Tchorka na Smolnej. Wnętrze z oryginalnym wyposażeniem, archiwum, kolekcją to cenne miejsce pamięci, nie tylko artystycznej. A mimo że wpisane rejestru zabytków, to wciąż pozostaje pod ostrzałem klubowo-deweloperskiego sąsiedztwa.
D: Świetnie nam się współpracowało z Katy [Katy Bentall – angielska artystka oraz założycielka Fundacji Tchorek-Bentall, która sprawuje opiekę zarówno nad spuścizną Karola i Mariusza Tchorków – przyp. red.], znaleźliśmy w niej przyjazną duszę. Myśli podobnie jak my, jest bardzo otwarta.
N: Odkąd poznałem Katy i dowiedziałem się o pracowni Tchorka, dużo myślałem o tym, co można by było tam zrobić. Ona jest zmęczona walką o to miejsce i zwyczajnie jej smutno, że nikt się nie interesuje, nie organizuje nic ciekawego. Chyba udało nam się to zmienić.
D: Z tym sprzedawaniem to jest też tak, że o ile w manifesty mamy wyjebane, to jest kilka tropów, którymi chcemy podążać. Jeden z nich to hasło towarzyszące nam od pierwszego wernisażu: Wymieniamy sztukę na kryptowaluty i substancje psychoaktywne. I o ile z substancji psychoaktywnych dużo ludzi korzysta, to kryptowalut prawie nikt jeszcze nie kuma. Ale to się zaraz zmieni. Dążymy do tego, żeby między odbiorcą a artystą było jak najmniej pośredników, bo im jest ich więcej, tym bardziej się wszystko zaczyna pierdolić. Każdy chce sobie coś po drodze uszczknąć, ugrać coś swojego, a odbiór i forma sztuki podlegają w ten sposób pewnemu „przefiltrowaniu” i zaburzeniu. Instytucjom zależy na chwytliwych tematach i frekwencji, a prywatnym galeriom na kasie i przez to pewne zjawiska nie mają tam szans nigdy trafić, bądź trafiają z dużym opóźnieniem. I tu wchodzimy my. (śmiech)
A jak wygląda merytoryczny dobór prac, które pokazujecie, artystów i artystek, z którymi jesteście związani? Ile w tym uwagi skierowanej na formę, ile na treść, jeśli w ogóle?
D: Tak naprawdę wybieramy w zasadzie większość osób, które się do nas zgłaszają. Jesteśmy bardzo otwarci. Dbamy też o to żeby na każdej wystawie pokazywać jakichś debiutantów. To my jako pierwsi pokazywaliśmy twórczość Bezimiennego czy Bartusia 419.
N: Raczej dajemy wolną rękę, jeśli chodzi o to, co ludzie chcą pokazać. Może raz czy dwa zasugerowaliśmy pokazanie innych prac albo nie mogliśmy, ze względu na brak miejsca, wziąć pod uwagę wszystkich obrazów. Zawsze mamy jakiś temat wystawy, który staje się jednocześnie punktem wyjścia dla open calla.
J: Nie da się być całkowicie obiektywnym. Mamy swój sposób myślenia, oceny – jak każdy, ale na pewno nie kalkulujemy.
Wróćmy jeszcze do ostatniego wydarzenia, które zorganizowaliście. Poza wernisażem u Tchorka była też duża impreza w Remoncie.
J: Która mimo wszystko nie wyszła nam na dobre.
D: Remont okazał się być totalną ściemą. Zrobili nas w chuja i wszystkiego się wyparli. Najpierw to były historie o reaktywacji legendy, nawiązując do lat 70., kiedy działo się tam mnóstwo fajnych rzeczy…
J: …a skończyło się na ochronie wyrzucającej z klubu headlinerów, słabej obsłudze i braku sprzętu.
N: Najgorszy wernisaż ever. Na samym początku przyszedł ojciec z dziesięcioletnim synkiem, a ochroniarz nie chciał ich wpuścić. Nie o to nam chodziło.
A jednak ludziom na pewno zapadnie w pamięci melanż z Galerią Śmierć Frajerom w Remoncie.
J: Melanż? To była wystawa (śmiech). I koncerty.
Były też performansy, momentami bardzo mocne. Podczas akcji Bartusia 419 polało się jak zwykle trochę krwi. Niby „wyjebane w manifesty”, ale jednak manifestujecie taki model ekspresji, który budzi w widzach silne emocje, czasem szokuje.
D: Ostatecznie to nie my za tym stoimy, tylko artyści, których zapraszamy. Występy Bartusia zawsze są bardzo ekspresyjne.
N: Ale z drugiej strony nie jest to dziś nic nadzwyczajnego. W chuj ludzi się teraz chlasta. Myślę, że z 1/4 moich znajomych miała takie epizody.
D: Huey powiedział, że jemu się Polska kojarzy z krwią. Poleciłem mu, żeby poszedł do Muzeum Narodowego zobaczyć galerię sztuki średniowiecznej i tam przecież mnóstwo jest tych przedstawień Jezusa na krzyżu, Jezusa biczowanego, Jezusa, z którego wychodzą winogrona krwi… A bliżej nas to jest na przykład Mateusz Sarzyński, który na tym motywie często bazuje. Jest w Polsce jakiś taki krwisty klimat. W końcu biały i czerwony – czerwony znaczy krew.
J: A biały speed.
D: I te wszystkie miejsca „Uświęcone krwią Polaków”.
N: My też święcimy nasze wernisaże krwią.
Interesuje was performatywność, która przekracza granice, wyciąga widza z jego strefy komfortu.
D: Kuba też się przecież zalewa krwią jak robi performansy, nie? Rozwala wszystko gołymi rękami.
J: Czasami… To jest zawsze przypadkowe, niekontrolowane.
Może to jakiś rodzaj przeciwwagi do stanu, w który wszyscy dziś wchodzimy na co dzień, odcinając się od własnych ciał na rzecz wirtualnej rzeczywistości? Sporo działacie w internecie i przestrzeni wirtualnej, ale jak już się coś dzieje w realu, to jest mocno osadzone w fizyczności.
N: O to chodzi w sztuce. Dobra sztuka powinna wzbudzać emocje.
D: Ale to prawda, że żyjemy w czasach skrajności.
J: W porównaniu do tego, co się działo w latach 60. czy 70. to i tak nic wielkiego. Akcjoniści wiedeńscy, body art…
Historia performansu zatacza koło. Wracają dziś dążenia do jakiegoś ekstremum w sztuce?
D: Nie wiadomo, takie wnioski można wyciągnąć po latach, ale na pewno coś jest na rzeczy.
J: Na pewno wszystko się radykalizuje.
N: Myślę, że dużo jest bólu dookoła i łatwo do tego nawiązać, utożsamić się z tym. Tematem ostatniej wystawy był cyrk. Zawsze chciałem w tytule umieszczać tylko emoji, ale na fejsie tak się nie da, stąd „Zapraszam na wernisaż”… Akurat ostatni tytuł był bardzo ładny: „Pluję na flagę, kocham cię najmocniej”, ale Remont kazał nam to ocenzurować.
D: I wyszło „Luję na lagę…”
N: Organizując eventy zawsze dostosowywaliśmy się tematami do tego, co się aktualnie działo. Teraz to był moment tuż po marszu niepodległości…
J: I po wyborach.
N: Czas plucia na flagę – narodowców na flagę LGBT, lewicy na polską flagę. Wzrost zamordyzmu, pogłębiających się skrajności.
A wcześniejsze wystawy?
N: Wystawa, którą robiliśmy w Pogłosie była blisko afery bananowej, protestów związanych z cenzurą w Muzeum Narodowym. Zrobiłem wtedy taki obrazek mem z kadrem z filmu porno, w który wstawiłem ministra Glińskiego.
J: No, to było dobre.
N: Była też wystawa „złamane serduszko” w Walentyki.
J: Albo Grobbing w listopadzie zeszłego roku w Przestrzeni Mirów na Woli.
Wychodzi na to, że jednak nie odżegnujecie się od tak zwanego kuratorskiego gestu. Są konkretne wątki, wokół których tworzycie wydarzenia GŚF.
D: Są, są, ale jednocześnie tyle się dzieje wokół wystaw i podczas nich, że ludzie trochę się w tym gubią. Co jest nawet fajne.
N: Myślę, że enigmatyczność tego, co robimy jest właśnie pociągająca. Szczególnie jak organizujemy wystawy tutaj w pracowni, w Perunie, gdzie dotarcie to jakiś wysiłek, nikt tu nie trafia z ulicy. Może poczucie insiderstwa tak ludzi pociąga i sprawia, że zostają.
Stworzyliście undergroundowy projekt, który stał się bardzo popularny. Jak go ocalić przed mainstreamem, myślicie o tym?
N: Mnie te ostatnie wernisaże za bardzo rozpierdoliły psychicznie, przecież to był jakiś kosmos.
J: Musimy przemyśleć kwestie organizacyjne, bo przy tej skali, gdy przychodzi ponad 500 osób, to my we trójkę nie dajemy rady.
D: A do tego kwestia finansowa – staramy się, żeby to było samowystarczalne, wszystko jest z pieniędzy, które organizujemy sami.
A o co chodzi z tym wirtualem?
D: Do wirtualnej przestrzeni przenosimy się teraz w BWA we Wrocławiu na wystawie, która prezentuje różne inicjatywy artystyczne pozostające poza instytucjonalnym obiegiem [Cała Polska. Wyprawa do źródeł sztuki]. Mamy wykupioną przestrzeń na Cryptovoxels.com, to platforma oparta na blockchainie i kryptowalutach właśnie. Można na nią wejść z poziomu przeglądarki.
I co zobaczyć?
D: Wielki, autonomiczny świat, w którym się rozwija sztuka związana z technologią blockchain i AI. Najciekawsze rzeczy się tam dzieją. Jeden koleś otworzył muzeum muralu, które miało w sobie zakodowane 0.3 bitcoina. Jest kuratorka z Nowego Jorku, która otworzyła wystawę abstrakcji geometrycznej.
J: A u nas wisiała do tej pory ta sama wystawa, co wcześniej w Perunie.
Jak to eksponujecie w galerii fizycznie istniejącej?
D: Stoi komputer i kawałek pracowni w Perunie pochodzący z wystaw GŚF, a cała reszta jest wirtualna.
N: Można to równie dobrze obejrzeć w każdym innym miejscu.
D: W telefonie też. I można kupić nasze obrazy za kryptowaluty.
Malarstwo na tym nie traci? Na braku fizycznego kontaktu z materią płótna?
D: Wyobraź sobie, że masz na głowie hełm, wchodzisz do wirtualnej rzeczywistości i widzisz te płótna, które są tak samo duże albo nawet większe.
A sami twórcy? Jak będą zarabiać na sztuce?
D: Od tego są właśnie kryptowaluty i technologia blockchain.
N: Teraz to jeszcze raczkuje.
D: Ale daje już możliwość tworzenia cyfrowych unikatów. Kupujesz jedyny, niepodrabialny plik bezpośrednio od artysty i masz go na swoim kryptowalutowym portfelu na wyłączność.
Nie jest to trochę smutna wizja, taka kompletna dematerializacja sztuki?
J: Tworzy się w ten sposób jakaś alternatywa. Po prostu kolejna opcja do wyboru.
D: Tak naprawdę nie mamy pewności, że ten świat, w którym żyjemy jest materialny.
J: Ale nie dojdzie to raczej do takiego poziomu, żeby zdominować czy zastąpić tę rzeczywistość, którą znamy dziś.
N: Nie wiadomo, może być tak, że świat wirtualny będzie o wiele ciekawszy, bardziej pociągający niż realny. Może być narkotykiem XXI wieku.
J: Nie wiadomo też czy nasza percepcja nadąży w ogóle za taką zmianą. Zrobili już badania, z których wynika, że długie przebywanie w przestrzeni wirtualnej jest zbyt obciążające dla mózgu.
D: Wszystko jest jedną wielką niewiadomą. Ostatnio czytałem, że w Rosji testują gogle z wirtualną rzeczywistością dla krów, wyświetlają im łąki i niebieskie niebo jak stoją w fabrykach, bo wtedy lepsze mleko dają.
To nie brzmi jak pozytywna wizja przyszłości…
D: Wszystko jest względne. Nie wiadomo przecież, czy jak umrzesz, to nie obudzisz się gdzieś indziej, nie zdejmiesz gogli i nie pomyślisz sobie, że to była kurwa fajna gierka.
J: Musisz zjeść ten silikon z pudełka na buty.
?
J: Jest taki mem, najpierw napis „do not eat”, gość to wpierdala, nagle się budzi podłączony do aparatury i widzi komunikat „gratulujemy, wydostał się pan”.
N: Ja to już zjadłem kilka razy i nic nie dało… (śmiech).
A co jeszcze słychać tu, w świecie rzeczywistym? Macie jakieś projekty w procesie?
J: Mamy na przykład wybornego trupa przy głuchym telefonie.
D: W grupie kilkunastu osób wszyscy malują obrazy o tych samych wymiarach – to jedyne co je łączy. Dalej wszystko się odbywa za pomocą losowania. Takie połączenie surrealistycznego wybornego trupa z głuchym telefonem. Zaczęliśmy od wylosowania pierwszej osoby, bez wytycznych, bez danego tematu. Tylko jedna, kolejno wylosowana osoba może ten obraz zobaczyć i nawiązać do niego, malując swój. W tym momencie jesteśmy już przy dziesiątej. Potrwa to jeszcze do przyszłej jesieni.
N: Planujemy też zrobić trzy rezydencje w nadchodzącym roku.
Fajnie, że jest oddolna energia do robienia rzeczy. Coraz więcej kolektywów, inicjatyw, imprez, nomadycznych projektów audiowizualnych.
J: To ciekawsza forma działania niż wśród białych, galeryjnych ścian. Dlatego też coraz bardziej popularna.
D: Wydaje mi się, że przez jakieś ostatnie dwadzieścia lat underground zniknął, szczególnie w polskim świecie sztuki wszyscy lgnęli do instytucji, do galerii komercyjnych. A teraz to się powoli odwraca.
N: Wiemy, że robimy dobrą rzecz, bo widzimy jak powstają kolejne takie miejsca jak GŚF. Gdy ktoś mi mówi, że u niego w mieście nie ma przestrzeni, w której można by było coś zrobić samemu, coś pokazać, to mówię „kurwa, to zróbcie takie miejsce”. Powstały już galerie w Częstochowie, we Wrocławiu, ostatnio w Poznaniu.
D: Biorą sprawy w swoje ręce i o to chodzi.
Dominik Jałowiński – artysta wizualny. Zajmuje się malarstwem, kolażami oraz performasem. W swojej twórczości bada granice sztuki oraz więzi kulturowych, etnicznych i społecznych. Brał udział w wielu polskich i zagranicznych wystawach, m.in. w Muzeum Rzeźby im. Xawerego Dunikowskiego Królikarnia, Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Galerii Foksal, Ludwig Múzeum w Budapeszcie. Absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie.
Nikodem Baiser – samouk wychowany na germańskich ekspresjonistach. W swojej twórczości inspiruje się przemocą, seksem, okultyzmem, pornografią, egzystencjalizmem i walką o ego. Pasjonują go kobiety, skrajne emocje, sny, ukryte pragnienia i ciemna strona człowieczeństwa. Eksplorując erotykę i seksualność poszukuje wstydu, intymności oraz wyjałowionych z moralnych pobudek fantazji. Podszywając to brutalnością i mrokiem, przekształca brzydotę w piękno, a piękno w zepsucie. Kwestionując granice, kulturę czy poprawność tworzy niedopowiedziane kompozycje.
Jakub Gliński – malarz, artysta audiowizualny, muzyk eksperymentalny i performer. Enfant terrible młodej polskiej sztuki, twórca totalny i radykalny. Jego inspiracją jest destrukcja, rozkład i cywilizacyjne odpady. Performatywne działania traktuje jako parateatralne występy, często pozostawiając widzów w stanie głębokiego szoku. Malarstwo i instalacje, tworzone zwykle intuicyjnie i podświadomie, w obfitej w gest ekspresji abstrakcyjnej estetyce „trash and error”, wystawiane są chętnie przez progresywne galerie sztuki w całym kraju.