Miejskie cząstki elementarne
Z Marcinem Chomickim o mieszkaniu w sztuce rozmawiają Ola Litorowicz i Bogna Świątkowska
Skąd pomysł na małą architekturę modularną dla Warszawy, która będzie nie tylko meblem miejskim, ale formą łączącą sztukę, przyrodę i architekturę?
Cząstki elementarne wynikają z fascynacji tym, co działo się w architekturze i przestrzeni miejskiej w latach 60. Eksploruję ten temat od lat, a właściwie oglądam już tylko pozostałości całościowego myślenia o przestrzeni, jakie było uprawiane w XX wieku. Odnajdziemy je na przykład w założeniach Warszawianki, ogrodzie Ekspozytury Węgierskiej czy na osiedlach Haliny Skibniewskiej, czyli w Sadach Żoliborskich i przy Szwoleżerów. Zawsze chciałem stworzyć coś tak spójnego jak te realizacje, ale nie byłem na to gotowy. Trudno mi było sobie wyobrazić, że usiądę do komputera i zacznę projektować.
Jaką przyjąłeś więc metodę pracy?
Największą trudnością było jej wynalezienie – żeby nie udawać architekta, którym nie jestem, i pozostać artystą, a jednocześnie stworzyć formy przestrzenne dla miasta. Do tworzenia modeli obiektów użyłem drewnianych kantówek. Traktowałem plastycznie materiał zupełnie nieplastyczny, niedający się swobodnie kształtować czy ugniatać. Pracowałem przy użyciu wyjątkowo precyzyjnych ręcznych pił japońskich. Dzięki kształtowaniu tych form ręcznie mogłem dokładnie sprawdzać, jak działają w przestrzeni, układać je, zmieniać, a więc działać zupełnie tak, jak podczas malowania czy rzeźbienia – intuicyjnie. Tak naprawdę w moim systemie modularnym jest bardzo dużo przypadku i elementu ludzkiego, a więc kreatywnego. Tak właśnie powstają cząstki elementarne, które są podstawą do dalszej ewolucji systemu. Poszczególne obiekty przypominają komórki żywego organizmu, zupełnie jakby pochodziły ze świata przyrody. Wypracowanie tego początkowego etapu pracy było dla mnie najważniejsze.
Ile jest cząstek elementarnych? Po raz pierwszy prezentowałeś je na wystawie w Miejscu Projektów Zachęty pod koniec ubiegłego roku – widać było, że dają możliwość wielu rozmaitych kombinacji.
W tej chwili około 30, ale system cały czas się rozwija. Ważne, aby formy te były maksymalnie ciekawe do oglądania z każdej strony. Żeby – obracane – z każdej strony wyglądały inaczej: tajemniczo, i dzięki temu były formami „do obchodzenia”. Kiedy już taką formę wypracuję, możliwości jest bardzo dużo – od zmiany skali, przez materiał, po funkcję. Każdy element może być siedziskiem, donicą, fontanną, formą do zabawy. Kolejne, nieskończone możliwości powstają poprzez łączenie poszczególnych elementów w większe konstrukcje. Składając je, możemy w dowolny sposób kształtować przestrzeń, w której się znajdują. Same formy są bardzo elastyczne. Nie muszą być ostro zakończone, można je modyfikować, likwidować ścianki, zmieniać materiały, dostosowywać je do charakteru miasta. Elementy, jeśli nie są zbyt ciężkie, można po jakimś czasie obrócić albo przestawić i mamy już zupełnie inną sytuację przestrzenną.
Czy jest w nie wpisany warszawski kontekst? Oprócz tego, że inspiruje cię miasto, w którym mieszkasz?
Element warszawski wynika z obserwacji i zrobionych przeze mnie setek zdjęć małej architektury. Znalezione w mieście elementy przekształcam w cząstki elementarne. Nie jest to jednak bezpośrednie przeniesienie, ale twórcze skompilowanie i przetworzenie. Obiekty na zdjęciach przypominają mi dzieciństwo, place zabaw, murki, zatrzymaną budowę z porzuconym i zapomnianym składowiskiem. W pewien sposób zwrócenie uwagi na te obiekty jest sprawą pokoleniową. Takie miejskie pozostałości w dzieciństwie zawsze były dla mnie wyjątkowo tajemnicze. Później odkrywałem je na nowo, np. labirynt Skibniewskiej na osiedlu Szwoleżerów. Do dziś zdumiewa mnie fakt, że w PRL-u powstały tak wyjątkowe realizacje.
W swojej praktyce artystycznej już bardzo długo pracujesz z miastem. Wyraz plastyczny twoich projektów dla przestrzeni publicznej jest bardzo silny, często operujesz zdecydowanym kolorem, wprowadzasz barwy, które nie są naturalne dla przestrzeni miejskiej. Co jest dla ciebie najistotniejsze w nadawaniu kształtu, modyfikowaniu przestrzenie miejskiej?
Sposób pracy z przestrzenią miejską to rezultat 12 lat doświadczeń i wspólnych realizacji z Justyną Wencel. Przede wszystkim działanie w kontekście miejsca, tak żeby obiekty wstawiane w przestrzeń miasta nie były czymś inwazyjnym, tylko pozostawały w relacji z otaczającą je przestrzenią. Mam tu na myśli również kolor. Chcę, by moje realizacje podkreślały przestrzeń, zachęcały do jej eksploracji, zabawy, a nawet zaskakiwały i skupiały energię. Wychodzę z założenia, że jeśli coś jest umieszczone w przestrzeni publicznej, musi być wyraziste, bo inaczej zginie, zwłaszcza w Warszawie, gdzie panuje chaos przestrzenny. Dlatego projektując dla przestrzeni publicznej, warto wyróżnić się kolorem i rytmem, nie zapominając o szacunku dla tej przestrzeni.
Zrytmizowanie odgrywa zresztą dużą rolę w kolejnych wariantach twoich propozycji.
W układach cząstek jest ukryty porządek. Niektóre konstrukcje na pierwszy rzut oka mogą się wydawać chaotyczne. Całość jednak rządzi się wewnętrzną logiką. Wiele przykładów tego porządku obserwujemy w świecie przyrody – według matematyki rosną drzewa, skręcają się muszle ślimaków. Mam wrażenie, że współcześni architekci trochę o tych prawidłowościach zapomnieli. Dawniej bardziej myślano proporcjami, formą i rytmem, i to się czuje, przebywając w dobrze zaprojektowanych przestrzeniach. W zasadzie przestrzeń PRL-u składała się z modułów i porządku, którego nienawidziliśmy, ale w jakimś sensie porządkowało to niesamowicie otoczenie, pomimo siermiężności i niekiedy dramatycznych rozwiązań, niekoniecznie udanych w kontekście użytkowników przestrzeni. Widać to doskonale na pocztówkach wydanych przez Mikołaja Długosza. Modułowość jest obecna w scenerii mojego dzieciństwa, np. w strukturze bloku złożonej z modułów. Teraz na nowo odkrywa się, że moduły czy prefabrykaty mogą być fajne. Patrząc na obecną architekturę, wyobrażam sobie, że dziesięć dobrych prefabrykatów, które można łączyć, dużo zmieniłoby w naszej przestrzeni na lepsze.
Zaproponowane przez ciebie moduły są jednak o wiele bardziej kolorowe, niż przyzwyczaiło nas do tego budownictwo masowe.
To akurat wynika z intuicji malarza – kolory nadałem, żeby moduły „wciągnąć” w sferę sztuki. Decydując, że obiekt lub jego fragment będzie pomalowany, nadaję mu tym samym cechy indywidualne. Możliwości nakładania koloru na formę wyjściową jest również nieskończenie wiele. To jest ten element irracjonalny, przypadkowy, tajemniczy, znany w świecie sztuki w procesie twórczym. Jeśli chodzi o moją metodę, to w zasadzie u genezy projektu stoi swoboda twórcza, architektura i struktury zaczynają się później. Tak samo jak myślenie, w jaki sposób skonstruować i połączyć obiekty, aby były też użytkowe i zintegrowane z wodą i roślinami. U podstaw leży jednak marzenie o architekturze jako rozwijającym się organizmie.
Formy biologiczne mają w sobie element nie tylko porządku, ale i piękna.
Tak, ale do tego konieczny jest element ludzki. Na przykład obrazy tworzone przez sztuczną inteligencję są przerażające. Dla mnie są one spojrzeniem w oczy bezlitosnej sile, która się nie zastanawia, tylko realizuje cel. Element ludzki w tym porządku to element zaskoczenia, rodzaj błędu, którym są też obarczone moje obiekty. Właśnie dlatego wykonuję je ręcznie. Rzeźby w małej skali są w całości wytworzone przeze mnie. To, co później się z nimi stanie – czy rozwiną się w małą architekturę, czy w budynek – to już dalsza sprawa.
Dużą dozę chaosu zapewnią ci ich przyszli użytkownicy.
Szczerze mówiąc, to jest trochę taki plac zabaw dla ludzi. Użytkownicy mogą przestawiać jego elementy, siadać na nich bądź wchodzić w relacje przestrzenne. Dołączając do tego rośliny, wprowadzamy kolejną zmienną.
Zastanawiająca jest też wertykalność tych obiektów. Nie wszystkie płożą się po ziemi – niektóre z nich wyrastają ku niebu, tworząc totemiczną małą architekturę.
W naszych miastach dominuje wertykalność, jest ona też domeną pomników. Moje obiekty mogą być pomnikami, totemami, punktami orientacyjnymi. Moje ulubione pomniki z podróży po Polsce to PRL-owskie realizacje z lat 60. Łączą one skutecznie architekturę z otoczeniem i naturą, do dziś przyciągając ludzi. Ważną rolę pełni w nich przyroda. Jak widać na zdjęciach dokumentujących modernistyczną Warszawę, prawie zawsze mała architektura jest otoczona roślinami, które wchodzą nawet w pęknięcia w betonie. Szczególnie lubię dziką roślinność, taki romantyczny krajobraz wanitatywny. Kiedyś budowano sztuczne ruiny – modernistyczna mała architektura Warszawy to ruiny czasów mojego dzieciństwa. Jeśli spojrzeć na to w ten sposób, to można powiedzieć, że przywracam przestrzeni te zapomniane formy.
Patrząc na te rzeźby, wyobrażamy sobie, że mogą być właściwie każdej wielkości. Mogą być rzeźbami umieszczonymi w przestrzeni wnętrza, porządkującymi przestrzeń przez samą swoją obecność. Mogłyby być naprawdę duże, kilkunastometrowe, i zostać umieszczone w gęstej przestrzeni, w której mogłyby konkurować o uwagę nawet z wieżowcami. W końcu – mogłyby być budynkami.
To jest właśnie moje niezrealizowane marzenie o zostaniu architektem.
Żebyśmy mogli mieszkać w sztuce. Jakbyśmy wyobrazili sobie, że twoje modułowe obiekty tworzą, a nie tylko dopełniają miasto – zbudowałbyś takie miasto?
Miasto może nie. Ale dzielnicę? Czemu nie.
Fajnie byłoby to zobaczyć.
Da się zrobić.