menu

Czym byłoby Wielkie Sąsiedztwo?

Piotr Puldzian Płucienniczak
Piotr Puldzian Płucienniczak: Czym byłoby Wielkie Sąsiedztwo?, z cyklu: Czego nie wiemy, 2024

System-świat zwija się i rozwija w rytm cyklów koniunktury. Powiada się, że obecna fala globalizacji, która rozpoczęła się, dajmy na to, w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, dobiega końca. Społeczeństwa zwijają połączenia jak kable po koncercie. Łatwo dojść do takiego wniosku, gdy obserwujemy, jak wzmagają się konflikty, inwestycje przenoszą się z krajów ryzykownych do tych potencjalnie bezpiecznych, a państwa zbroją się, ograniczają migracje i budują mury. Chwalona jeszcze niedawno transgraniczna mobilność nie jest już rozwiązaniem problemu, ale problemem, który wymaga rozwiązania. Ludzie nie chcą gości.

Czy jest możliwe całkowite odwrócenie procesów globalizacji? Powrót do świata ciasnych kontynentów, z których każdy zajmuje się swoimi sprawami i wrogo zerka na inne? Myślę, że nie, ale często się w życiu myliłem. Na pewno są ludzie, których taka sytuacja ucieszyłaby, bo nie lubią ani siebie, ani nikogo innego.

Innych ludzi ucieszyłoby, gdyby niezbędne nam do szczęścia rzeczy były produkowane w okolicy, a nie po drugiej stronie globu, bez standardów środowiskowych i społecznych, a następnie transportowane do nas w chmurze ciepłej spaliny. Pewne sprawy da się zrobić lokalnie i nie trzeba do tego angażować ziomków skądinąd. Do pewnych spraw są na pewno niezbędni, ale z większością można sobie poradzić lokalnie.

Byłby to dobry wynik deglobalizacji, gdyby pomyśleć, co i w jaki sposób możemy zrobić razem z sąsiadami. Z sąsiadami z rozszerzonego sąsiedztwa. Z Wielkiego Sąsiedztwa, które nie jest koniecznie przypisane do granic administracyjnych, geologicznych albo więzi finansowych, ale do poczucia swojskości i wspólnego interesu.

Marshall McLuhan proponował dawno temu ideę „globalnej wioski”, w której cała ludzkość żyje ze sobą z kontakcie – każda osoba może skomunikować się z każdą. Wioska to nie do końca dobra metafora. Myślę, że bardziej adekwatny byłby globalny powiat, może globalne województwo. A może po prostu „globalny glob”, bo z całej planety nie da się zrobić jednej małej rzeczy (chyba że patrzy się na nią z daleka, ale na to nas nie stać).

Wioska to nie wszyscy wokół, tylko czasoprzestrzenne nagromadzenie sąsiadów.

Piotr Puldzian Płucienniczak: Czym byłoby Wielkie Sąsiedztwo?, z cyklu: Czego nie wiemy, 2024

*

Sąsiedztwo ma sporą przewagę nad koncepcjami takimi jak ojczyzna czy narodowość, bo nie zawiera granic, a przynajmniej są one względne. Jest relacją przechodnią. Jeśli moi sąsiedzi mieszkają pod 17 i 21, to sąsiedzi tych pierwszych mieszkają pod 15 i 19, czyli w zasadzie ich sąsiedzi są moimi sąsiadami, bo ja jestem ich sąsiadem. Podobnie w drugą stronę, czyli blokami 21, 23, 25 i dalej. Z nimi również jesteśmy sąsiadami za pośrednictwem sąsiadów. Mam nadzieję, że oni myślą o mnie podobnie życzliwie. Nie pochodzimy z jednej rodziny i nie musimy się zawierać w jednym państwie, nikt nie sprawdza aktów urodzenia, nie musi łączyć nas nawet klucz do wiaty śmietnikowej (ale może). Niemniej osiedle należy do nas i coś możemy z nim zrobić bez oglądania się na innych.

Wielkość tego sąsiedztwa sprawia, że można być niego dumnym, jak z innych wielkich bytów, a zarazem mieści w sobie, jak inne wielkie zbiory, prawie wszystko. Stąd wielkie litery w nazwie, żeby nie zapomnieć o koniecznym rozmachu.

Wielkie Sąsiedztwo to zrozumienie bądź postulat rozumienia kultury (globalnej bądź nieglobalnej, mniejsza o to), wedle którego istotne są rzeczy, które możemy zrobić tu i teraz albo przynajmniej wydarzają się w okolicy. Wielkie Sąsiedztwo to horyzont współdziałania i priorytet lokalności względem niedostępnej globalności. Sprawy lokalne pozostają lokalne niezależnie od tego, czy wydarzają się akurat w naszej najbliższej okolicy. Wszędzie jest lokalnie, ale nie wszędzie jest blisko i nie wszystko jest równie ważne. Co jest ważne? Na to pytanie trzeba odpowiedzieć na zebraniu wspólnoty mieszkańców i mieszkanek.

Nie istnieje jeden globalny przepis na dbanie o bioróżnorodność lokalnych siedlisk, choć niewątpliwie istnieje globalna troska o bioróżnorodność. Troska o różnorodność kulturową jest dość podobna. Każda wiedza i każdy komunikat wyrastają z konkretnego kontekstu i konkretnych sytuacji. I choć mamy niezdrową tendencję do uważania, że pewne rzeczy są bardziej uniwersalne od innych, to nie zawsze tak jest.

*

Na wieść, że planuję pewne działania artystyczne, kolega powiedział do mnie: „To już było”. Miał na myśli, że podobne akcje realizowali już różni twórcy i twórczynie za oceanem albo w krajach Europy Zachodniej. „Owszem – powiedziałem – ale ja jeszcze tego nie robiłem”.

Rzecz zrobiona poza granicą gminy jest oczywiście istotnym punktem odniesienia, jednak fakt, że zrobiono ją poza granicami gminy, powinien być dla nas impulsem nie do rezygnacji i przebranżowienia na skręcanie długopisów, ale do jej twórczej adaptacji. Chodzi o to, by docenić nie tylko zdolność wytworzenia nowego pomysłu, ale i czułą umiejętność dostosowania go do lokalnych warunków. Rzecz może pozostać sobą, ale będzie inną, bo każde miejsce (gmina, powiat) wytworzy jej charakterystyczną dla siebie realizację.

Praktyki takie znajdziemy w przekładach literackich, które korzystają ze specyfiki naszego języka. Zrobił tak Łoziński w kontrowersyjnym Władcy pierścieni, w którym rzeka Brandywine stała się Gorzawiną, w Mężczyznach bez kobiet Zielińska-Elliot dialekt regionu Kansai oddała poznańszczyzną, londyńczycy z Tu byli, tak stali mówią jak polska hipermłodzież, a Timothy Dexter, milioner z XIX wieku, sepleni w Piklu dla wiedzących gwarą sieradzko-łęczycką. Autorzy i autorki tych przekładów przyjęli, że nie istnieje uniwersalna treść dzieła, którą należy wyssać z oryginału, albo wyobrażenia o oryginale, ale że rzecz trzeba sprowadzić na ziemię i przedstawić tak, jakby dzieło powstało właśnie tutaj. Uniwersalność jest sumą lokalności, a nie czymś ponadto.

Możemy sobie również wyobrazić lokalne realizacje uniwersalnych kodów: realizacje, które nie będą już kopiować globalnych symboli, metafor i znaków towarowych, tylko odnajdą ich emocjonalne odpowiedniki w sąsiedzkim repozytorium. Być może niektóre z nich okażą się nawet ciekawsze od tych globalnych, dając wszystkim pozostałym sąsiedztwom impuls do myślenia, co ciekawego mogą zrobić na bazie posiadanych skarbów. Chronionymi produktami regionalnymi powinny być nie tylko sery, ale również wulgaryzmy i sposoby myślenia.

W ten sposób realizuje się (niewysłowiony) program Wielkiego Sąsiedztwa: aby się zrozumieć, każde z nas musi mówić w swoim języku.

Czym jest Wielkie Sąsiedztwo?

Trudno powiedzieć.

Ten serwis korzysta z cookies Polityka prywatności