Zielone nie znaczy dzikie
O jednym z najbardziej zielonych miast świata subiektywnie piszą Aleksandra Litorowicz i Tomasz Świetlik
Singapur nazywa siebie miastem w ogrodzie. Wymieniany jest jednym tchem jako modelowe miasto biofilne, zbudowane, jak chce David Attenborough, w harmonii z naturą. Tak też czytamy o nim na billboardach miejskich („Zróbmy z Singapuru nasz ogród”) oraz we wszystkich przewodnikach i polecajkach turystycznych. Warto jednak pamiętać, że od czasu założenia Singapuru przez brytyjskich kolonizatorów w 1819 roku stracił on 95% powierzchni zielonych, ponad 60% rodzimych gatunków ptaków, 40% gatunków ssaków i 35% gatunków roślin. Przez ostatnie trzy dekady wykonano więc ogromną pracę, aby zbudować nową ekologiczną tożsamość miasta.
Bramą do miasta jest 40-metrowy, zapierający dech w piersiach wodospad otoczony tropikalną zielenią. Ten archetypiczny element krajobrazu naturalnego w przypadku Singapuru znajduje się jednak… na lotnisku Jewel Changi. Najwyższy na świecie kryty wodospad jest podświetlany, towarzyszy mu akompaniament muzyczny. Pierwsze spotkanie z ikoną turystyczną zwiastuje sposób myślenia o mieście jako przestrzeni niecodziennych doświadczeń. Zieleń i woda są projektowane tak, by kreować i wzmacniać ten oparty na naturze spektakl atrakcji i splendoru (przy okazji sygnalizując zaawansowanie technologiczne i dostatek).
Klimat Singapuru ułatwia dekorowanie przestrzeni publicznych imponującymi konstelacjami tropikalnych roślin. Miasto słynące z lunaparkowej architektury często „używa” zieleni miejskiej jak atrakcyjnego przebrania, przyciągającego wzrok i zwiększającego zyski z kapitału. I choć potrzeba (i praktyka) rozwiązań w duchu zrównoważonego rozwoju przeniknęła głęboko do DNA Singapuru, niekoniecznie łączy się to ze zmianą wyłącznie pragmatycznego podejścia do natury.
Zdyscyplinowaną miejską przyrodę widać najbardziej w przestrzeniach zwykłego miejskiego życia, kiedy już opuścimy szlaki ociekających projektowaną zielenią kompleksów i przestrzenie ogrodów botanicznych. Codzienna zieleń to przystrzyżone trawniki, zadbane parki i uregulowane kanały. Ta zaplanowana i wypielęgnowana „zielona szata” nie tworzy jednak bogatych siedlisk i składa się w dużej części z importowanych gatunków ozdobnych. Problem koszenia trawy, a tym samym ekstremalnego ograniczania bioróżnorodności, został zresztą wyraźnie wyartykułowany w czasie pandemii, kiedy mieszkańcy miasta na chwilę zetknęli się w większą „nieokrzesanością” zieleni miejskiej, a co za tym idzie, mogli np. docenić wzrost liczby motyli, ważek, pasikoników czy pszczół.
Singapur jest państwem politycznie nastawionym na pełną kontrolę – zarówno swoich obywateli, jak i natury. Prawdziwe zdziczenie, rozumiane jako oddanie kontroli, jest w tym systemie bardzo trudnym wyzwaniem. Ten system zresztą działa podobnie na wielu poziomach. Mieszkańcy pragną żyć w bujnej przyrodzie do czasu, kiedy spotkają się z jej reprezentantami, czyli dzikimi, pozostającymi poza kontrolą zwierzętami. Wtedy zaniepokojeni dzwonią po odpowiednie straże, pragnąc pozbyć się zwierząt z miejsc, które jeszcze do niedawna były ich domem.
Choć dla wielu do najważniejszych atrakcji przyrodniczych miasta zalicza się 18 metalowo-betonowych superdrzew w ogrodach Gardens by the Bay, gigantyczne szklarnie Cloud Forest & Flower Dome czy oceanarium S.E.A., warto zwrócić się również ku mniej spektakularnym rozwiązaniom, w których dyscyplina i potrzeba kontroli została w pewnym stopniu poskromiona. Taką zieloną szczeliną może być Green Corridor, przecinający miasto szlak po nieczynnej kolejce szynowej. Brak w nim ozdobnych roślin, za to, jak pokazują badania, pełno tu dzikich ptaków, służy też jako korytarz dla dzikich zwierząt i ludzi, którzy choć na chwilę chcą poczuć się… dziko.
Aleksandra Litorowicz – prezeska Fundacji Puszka, kulturoznawczyni, badaczka, wykładowczyni akademicka. Prowadzi inicjatywę Miastozdziczenie.pl.
Tomasz Świetlik – architekt, ekonomista, podróżnik.