Najgorsi ludzie świata
Pewien ktoś tydzień w tydzień zdrapuje nasze naklejone taśmą na domofonie nazwiska. Skutecznie udaremnia w ten sposób dostawcom paczek, żywności, mandatów, rachunków, ważnych i mniej ważnych pandemicznych zachcianek i koniecznostek odnalezienie nas. Jakbyśmy mało mieli trudności w lepieniu naszego wspólnego życia z niczego, w jednej wielkiej imigracyjnej próżni, w kontekście, w którym trudno powiedzieć, czy dobrze, że jesteś, czy może lepiej, żeby cię jednak nie było.
Ogromnie się na tego kogoś wkurzam, wbijam paznokcie w taśmę i po raz dwudziesty naklejam moje niełatwe w wymowie (dla tutejszych) nazwisko, które najwyraźniej nie trzyma się ani języków, ani ściany. Ilekroć się tak wkurzam, próbuję się opamiętać i wyobrazić sobie, że przecież osoba, która tak misternie i regularnie zeskrobuje paznokietkami moją szczelną wyklejankę, nie może być przecież zła do szpiku.
Bo co w tym samym czasie robi naprawdę zła osoba? Czy snuje się osiedlami, zdrapując z domofonów nazwiska pokątnie mieszkających cudzoziemców? Czy ktoś prawdziwie zły, w swej złości zagubiony i zacietrzewiony, zagłębiony w nieprzerwanym procesie niszczenia wszystkiego, co dobre, niszczenia świata, miałby w ogóle na to czas? Czas na zdrapywanie nazwisk z domofonów w pewnym przeciętnym niemieckim mieście, na pewnej zupełnie nudnej uliczce, upstrzonej mieszkaniami socjalnymi niczym las grzybami po deszczu.
Więc zrozumiałam, że to musi być jakiś sfrustrowany przechodzień. Dziecko wracające z nudnych lekcji, zgorzkniała sąsiadka, obsesyjny czyścioch z okolicy. Ale nikt bardziej niebezpieczny, a już na pewno nie najgorszy człowiek świata. Tak się zapędziłam w moich wyjaśnieniach, że o mało nie poczułam sympatii do tego cichego zdrapywacza.
Najgorsi ludzie świata nie mają czasu na zdrapywanie waszych nazwisk z domofonów. Oni nie śpią po nocach, ponieważ wydrapują całe miasta, osiedla i domy. Skrobią tak, że aż piana leci im z ust, próbując usunąć wszelki ślad po życiu. I nie ma to nic wspólnego z nudą. Poza skrajnie dobitnym brakiem człowieczeństwa, odznaczają się również ostrymi zaburzeniami związanymi z rozpoznawaniem przestrzeni i identyfikowaniem jej jako własną lub do nich nienależącą. Najgorsi ludzie świata nie zdrapują nazwisk z domofonów, ponieważ oni ani nie dzwonią, ani nie pukają do drzwi. W ich najgorszej na świecie kulturze osobistej nie istnieje poszanowanie przestrzennej i cielesnej nietykalności.
Ruchy i rytuały terytorialne
Posiadanie, oznaczanie i definiowanie własnego terytorium to kwestia przede wszystkim praktyczna, kwestia bezpieczeństwa i kwestia tożsamości. Jeżeli chodzi o zwierzęta, sprawa jest stosunkowo prosta. Ponieważ wiele z nich do oznaczenia własnego terytorium używa zapachu, te które na ten teren bez pytania wkroczą, mają pełną jasność, że są gośćmi nieproszonymi. Nikt nie odwraca tu kota ogonem i nie ma miejsca na insynuacje pod tytułem „ja nie widziałam, czy to jeszcze twoje czy może jednak już moje”. Ludzie – ponieważ uważają się za istoty myślące, zdolne do rozumowania abstrakcyjnego – do wyznaczania granic terytorialnych (głównie w skali makro) używają map (ci mniej subtelni oczywiście również murów i płotów kolczastych. ale na ten moment pomińmy ich). Granice i rytuały związane z pielęgnowaniem własnego terytorium mają związek z tożsamością, z bardziej lub mniej świadomą wolą identyfikowania się z określonym sposobem życia razem, z wartościami, z wolą przynależności do określonego systemu, określonego stada. Wchodząc między ludzko-nieludzkie struktury, doświadczamy wachlarza szczególności i subtelności, które odróżniają jedno terytorium od drugiego. Instynktownie to szanujemy, a jeżeli trzeba i tak nakazuje tutejszy zwyczaj, zdejmujemy buty, kłaniamy się na wejściu.
Według definicji terytorium z punktu odczuwania i pojmowania zwierząt „[własne terytorium] zwiększa szanse przeżycia osobnika, gdyż zapewnia mu dostateczną ilość pokarmu, kryjówki przed drapieżnikami, materiał do budowy gniazda lub legowiska oraz wszystkie elementy mające znaczenie w wychowaniu potomstwa”, a także „osobniki uznające terytorium za swoje zaznaczają swoją obecność (…) oraz są gotowe je bronić”.
Z definicji tej bezpośrednio wynika, że wejście, wtargnięcie i przebywanie na nie swoim terytorium bez zgody jego właścicieli, z równoczesnym nieposzanowaniem zasad tutejszego bytowania, to akt agresji, bezpośredni zamach na życie, zdrowie i bezpieczeństwo jednostki lub społeczności, do której to terytorium należy. Obrona terytorium zaś to instynktowne, archetypowe i naturalne zachowanie mające na celu przetrwanie gatunku i zabezpieczenie potomstwa.
Nic nie różni nas pod tym względem od zwierząt, z wyjątkiem tego, że do swojej definicji pojmowania świata dodaliśmy warstwę abstrakcyjną. Terytoria oddzielamy od siebie nie tylko różnymi zwyczajami i zapachami, ale słowami, ugodami, dokumentami, linearnymi rysunkami na mapie, pełnej gęstych przypisów i wyjaśnień. Mamy mazaki, słowa, kartki i niekończące się zbiory prawnych zależności służące nam do dokumentowania naszych granic terytorialnych, naszych terytorialnych umów. Te formalności, ten język abstrakcyjny teoretycznie miały wspomóc naszą ułomność. To, że nie wyczuwamy już zapachów, że nie rozróżniamy cudzego od własnego, że wyparliśmy archetypowy terytorialny savoir-vivre. Papierowe umowy, nazwy, słowa, linie i Google Maps miały ułatwić nam odróżnianie tego, co nasze, od tego, co cudze. Zdecydowana większość z nas świetnie przyswoiła tę lekcję, a nad szczegółami wciąż (mam nadzieję) pilnie pracuje. Lekcji o szacunku i terytorium nie zrozumiała natomiast znaczna mniejszość, garstka pyszałków z niebywałą manią wielkości. Nikt inny, jak tylko Najgorsi Ludzie Świata.
Pociąg pełen naszych oddechów
Jest nas dziesięcioro w jednym przedziale. Dwanaścioro, jeżeli liczyć stopę i tyłek jednej z osób, która drugą stopą stoi w korytarzu, i psa wymoszczonego na drżącej parze czyichś kolan. Na korytarzu gęstość ludzi na metr kwadratowy jest o wiele większa niż tu u nas. Wiem, że pociąg jadący na Woodstock był jeszcze bardziej pełen, ale wtedy nie było jeszcze covida, a ludzie nim jadący nie uciekali przed wojną. Bije mi serce i jestem poruszona, to pierwszy raz, kiedy czuję Was tak blisko siebie, kiedy czuję, że jestem jedną z Was, że chcę być jedną z Was. Maleńki wagonik, maleńki pokoik. Kurczymy się w sobie, by jakoś podzielić się przestrzenią. Na karku czuję oddech kogoś z nas, swój własny kieruję w kark kogoś innego. Oczy spotykają się częściej, niż to w pociągu przystoi. Pani naprzeciwko mówi po ukraińsku, że ma dziś urodziny.
Jak przez mgłę słyszę Najgorszą Kobietę Świata. Krzyczy, że dużo wydała na bilet, że nie po to, by nie mieć teraz miejsca. Krępą rączką sięga po batonik, który we Frankfurcie niemieccy wolontariusze podają nam przez okno.
Wyobrażam sobie, że kiedy przyjedzie na miejsce, poczłapie uliczką i zdrapie moje nazwisko z domofonu.