Pewnie już to zauważyliście, że ostatnio dużo rozmyślam o fenomenie kontroli, a ściślej jej braku.
Subiektywnie o tym, jak sobie radzić z życiem w ciekawych czasach
Marta Królak
Pewnie już to zauważyliście, że ostatnio dużo rozmyślam o fenomenie kontroli, a ściślej jej braku. Jak sami dobrze wiecie, wokół nas dzieje się mnóstwo rzeczy, na które nie mamy wpływu, ale one mogą mieć duży wpływ na nas, na przykład znacznie pogarszać nasz stan psychiczny. Wiele moich problemów wynika z tego, że ciężko mi zaakceptować sytuację, w której się znajduję. Zaczęłam więc szukać odpowiedzi na pytanie, jak radzić sobie z brakiem kontroli, w pismach ojca Gestaltu, Fritza Perlsa.
Możecie spróbować wyobrazić sobie, jak wielki był mój zawód, gdy dowiedziałam się, że podczas jednego ze swych wykładów Perls ogłosił, że każda kontrola zewnętrzna, nawet zinternalizowana w postaci przekonania, że coś „powinnam”, jest niezdrowa dla organizmu. Żeby radzić sobie w życiu, kluczowe jest zrozumienie sytuacji, w której się znajdujemy i oddanie kontroli na zewnątrz. Perls porównuje to do jazdy samochodem – jeździmy tak, jak wymaga sytuacja, a nie tak, jak chcemy. Czyli przestrzegamy określonej prędkości, inaczej jeździmy w nocy, a inaczej w korku. Prościzna, prawda?
Chyba nie muszę Was przekonywać, że w procesie terapeutycznym nic nie jest takie łatwe, jak się wydaje na papierze. O ile prostsze byłoby nasze życie, gdyby każda sytuacja, w jakiej się znajdujemy, miała tak jasne ramy jak prowadzenie samochodu! Niestety, niezbadane są koleje losu, a egzystencja jest zjawiskiem raczej dynamicznym, zmuszającym do szybkiej, instynktownej adaptacji. Według Perlsa przepaść między „teraz” a „później” powoduje lęk. Cytuję: „Im bardziej zmienia się społeczeństwo, tym więcej wytwarza niepokoju”. Innymi słowy, im bardziej pragnę utrzymać stabilność, tym bardziej będę panikować. Czyli kolejna kłoda rzucona przez życie pod nogi.
Nie ma wątpliwości, że znana dotychczas rzeczywistość się kończy. W covidowym świecie jest trochę jak w matni – jesteśmy zawieszeni między tym, co było, a tym, co będzie. Mogłabym przysiąc, że nie dalej jak rok temu sama bekowałam ze sztuki postinternetowej i nawet mi się nie śniło, że świat zmierzy w takim kierunku. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że sztuka wciąż pełni funkcję rytuału zachowującego przeszłość i zaklinającego przyszłość zarazem. Nawet najbardziej osadzone w teraźniejszości dziedziny, jak performans, dezaktualizują się w mgnieniu oka, a w dobie koronawirusa większość wirtualnych praktyk zyskuje charakter tak efemeryczny, że aż nierealny.
Mimo szalejącej pandemii specjalnie dla Was wybrałam się 12 września na otwarcie 9. Triennale Młodych w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku. Okazało się, że nie tylko ja jestem z natury taką wielką ryzykantką, bo frekwencja na wernisażu była naprawdę imponująca. Oczywiście wszystkie normy sanitarne zostały zachowane, a wystawę zwiedzać można było tylko w maseczkach, ale nie byłabym sobą, gdybym nie zwróciła uwagi czytelników na ironię kryjącą się w tytule wystawy: Póki my żyjemy. Myślę sobie, że marne to nasze życie doczesne, szczególnie jeśli jesteśmy osobami pracującymi twórczo. Domyślam się, że tytuł wymyślony został na długo przed nastaniem wirusowej apokalipsy, jednak dziś jest to kontekst, od którego trudno się odciąć, szczególnie jeśli mówimy o utracie kontroli.
Pytanie postawione przez kuratorkę Triennale Martę Czyż dotyczy realnego wpływu sztuki na świat. Oglądając wystawę, dość szybko orientujemy się, że jest raczej odwrotnie – to świat wpływa na sztukę. Większość prac odbija się od zagrożeń związanych z kryzysem klimatycznym, ekonomicznym czy światopoglądowym, wobec których twórczość wydaje się bezsilna, a działania artystyczne, chociaż wzruszają, przegrywają z niepewną wizją przyszłości. Trudno zresztą wymagać od Młodych, żeby raz na Triennale proponowali nam jakieś alternatywy na przyszłość – w moim przekonaniu taki projekt to nie czas i miejsce na rozwiązywanie jakichkolwiek problemów. Rozwiązywać to może Tate Modern albo Whitney Museum, które na tym polu ponoszą jednak sromotne porażki.
To, co ma do zaoferowania tzw. młoda sztuka, bardzo zgrabnie zawiera prezentowana w Orońsku praca Patryka Różyckiego pt. Największe słońce widziane z ziemi, dotyka naszej relacji. Jest to historia o bezinteresowności i bezradności, zarówno wobec sprawczości, jak i mitu powołania artystycznego, którym – jak mi się zdaje – karmi się w Polsce młodych twórców. Otóż Różycki wprost mówi, że nie ma nic do zaoferowania oprócz nadziei. Według niego sztuka jest narzędziem komunikacji, więc ofiaruje on, parafrazując jego słowa, swoją twórczość jak dziecko laurkę ukochanej osobie, nie oczekując niczego w zamian. Na tkaninie Różyckiego widzimy parę kochanków, wokół których krążą pytania o sens tego wszystkiego, sens starania się, dawania, brania, bycia w relacji, zajmowania stanowiska lub wycofywania się z działania.
Dla mnie są to pytania tak samo ważne jak sens utrzymywania i oddawania kontroli. Na jakiej podstawie decydujemy, w co i na ile się angażować? Z punktu widzenia gestaltystki odpowiem, że dwojako: na podstawie skryptów zakorzenionych w dzieciństwie i na podstawie decyzji. A gdzie jest granica między schematem a świadomym wyborem? Na to pytanie odpowiem przewrotnie, cytując tekst z popularnej niegdyś piosenki zespołu Skaldowie: „Nie chodzi o to, by złapać króliczka, ale by gonić go”. Jeśli nie możemy być w pełni świadomi, niezależni i samowystarczalni, może jedynym sensem robienia wszystkiego jest właśnie bezinteresowność? Czy brak założeń i skupienie na relacji nie powinny być podstawowymi założeniami nowego, zbudowanego na zgliszczach przebrzydłego kapitalizmu społeczeństwa? Wzdycham sobie w tym momencie, upojona marzeniem o lepszym świecie, w którym króluje akceptacja i miłość. Prawda jednak jak zwykle leży po środku, zupełnie jak w pracy Patryka Różyckiego – rozpalonych uczuciem kochanków okrążają wątpliwości i pytania o rezultaty. Po środku, przypominam, jest jednak relacja, uczucia, bo sztuka – powtórzę to za artystą – jest narzędziem komunikacji, i to takiej opartej na emocjach. Różycki w to wierzy i ja też w to wierzę. Już bardziej gestaltowo się nie da.
Są w życiu takie sytuacje, w których racjonalizacja i opór prowadzą do opłakanych skutków. Myślę, że wiecie, do czego zmierzam. Będę mówić o oddawaniu kontroli. Czasami najlepszym rozwiązaniem niedomkniętej figury, która wpływa negatywnie na nasze życie, jest wycofanie się i zostawienie spraw samym sobie, żeby sobie biegły. Weźmy sobie do serca postulat Patryka Różyckiego i gońmy w stronę całkowitej akceptacji, a być może to będzie klucz do stopniowego minimalizowania niepokoju, z którym godzimy się żyć. Jestem świadoma, że to, o co Was proszę, na maksa jedzie Perlsem, ale na ten moment to jedyne, co dla Was mam. A jeśli to się nie sprawdzi, obiecuję Wam skończyć z tym Gestaltem raz na zawsze.
Marta Królak – autorka, kuratorka, członkini kolektywu Spółdzielnia „Krzak” i adeptka sztuki terapeutycznej w nurcie Gestalt.