menu

Cholera, co za rok

Kerry James Marshall, A Portrait of the Artist as a Shadow of His Former Self, 1890, zrzut ekranu ze strony www.artsy.net

Subiektywnie o tym, jak sobie radzić z życiem w ciekawych czasach
Marta Królak

Cholera, co za rok. Jak tylko myślisz, że w 2020 nie może być już gorzej, to wybucha pandemia. Każdy miesiąc przynosi nowy koszmar, więc dziwię się osobom, które jeszcze nie wierzą, że mamy obecnie na świecie sytuację jak w Resident Evil.

Nawet ja nie wiem, jak mogłabym Was pocieszyć, drodzy czytelnicy. Pisanie o sztuce i kulturze wydaje się o tyle bez sensu, że po pierwsze nic się nie dzieje, a po drugie intelektualne przyjemności jawią mi się teraz jako utracony przywilej. W początkach pandemii niejedna bliska mi osoba zapadła na chorobę znaną jako serialoza lub gorszą jej odmianę: podkastozę, inni zaś rzucili się w wir wykładów, koncertów i wystaw online. Ja naturalnie popadłam w głęboką depresję, dlatego szał na wirtualne uczestniczenie-we-wszystkim mnie ominął. Rezultat jest taki, że pod koniec czerwca czuję się tak zacofana, jakbym była sto lat za Polakami.

Tak, dobrze czytacie – za Polakami. Nie ma chyba obecnie bardziej zacofanego narodu na świecie, który ubiera swoje uwstecznienie w kubraczek jakichś wymyślonych „tradycyjnych wartości”. Kiedy patrzę na to, co dzisiaj dzieje się w moim kraju, przypominają mi się rozważania Norberta Eliasa o niemieckim habitusie narodowym. Kreślenie paraleli między konstruowaniem tragicznego w skutkach mitu ojczystego jest dziś tak oczywiste, że przestaje być zabawnym eksperymentem myślowym, jakim było na studiach.

Niedawno mój, i Wasz zapewne też, feed w mediach społecznościowych zalało mocne zdjęcie z warszawskiego protestu przeciwko dyskryminacji rasowej, przedstawiające dziewczynę z transparentem: STOP CALLING ME MURZYN. Wszystkich orędowników „tradycyjnej” polszczyzny odsyłam do słownikowych definicji tego słowa, jeśli nadal nie wierzycie, że jest ono u źródła obraźliwe. Nie będę się więc w to zagłębiać, bo nie minęło dużo czasu, kiedy nasz obecny prezydent odmówił człowieczeństwa kolejnej grupie osób będących pełnoprawnymi obywatelami naszego kraju. Polska jest dziś więc miejscem, w którym osoby nieheteronormatywne określa się jako nie-ludzi, a słowo „murzyn” jest uważane za neutralne, żeby nie powiedzieć – piękne, bo przecież w opowiastce o Bambo posłużył się nim wielki poeta.

Kerry James Marshall, A Portrait of the Artist as a Shadow of His Former Self, 1890, zrzut ekranu ze strony www.artsy.net

Jest mi po prostu wstyd, że jestem Polką, i przykro to mówić, bo chociaż nie jestem czarna i od lat żyję w heteroseksualnym związku, to nie chcę być częścią zacofanej społeczności, która nie szanuje bliskich mi osób kochających ten sam gender lub mających inne pochodzenie etniczne.

Jednak patrząc na to, co w USA dzieje się pod wpływem zabójstwa Georga Floyda, a u nas po haniebnej wypowiedzi prezydenta, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że stoimy na skraju rewolucji. Jakiej – tego nie wie nikt, ale będzie albo coraz gorzej, albo coś wreszcie pękło i odbierzemy wstrętnym białasom ich korony. Porozmawiajmy więc o zjawisku konfliktu, które legło u podstaw nauki o bolączkach ludzkiej duszy.

Wraz z narodzinami psychoanalizy w głowie Zygmunta Freuda powstał pomysł, że wszelkie zaburzenia psychiczne spowodowane są wewnętrznymi konfliktami, które z kolei wynikają z błędów wychowawczych popełnianych przez rodziców już od pierwszych dni życia ich pociech. Jednym z takich „zaburzeń” był oczywiście homoseksualizm. Dzisiaj większość z Was już wie, że Freud raczej nie był geniuszem, ale psychiatria jeszcze długo po jego śmierci specjalizowała się w uprzykrzaniu życia pacjentom cierpiącym na „niezidentyfikowane choroby”. Izolowanie chorych od reszty społeczeństwa jest chyba najbardziej lajtową metodą leczenia. W dziejach psychiatrii pojawiają się także inne, pardon my french, szalone koncepcje, takie jak orgon Wilhelma Reicha, mesmeryzm albo leczenie obłędu wywołanego syfilisem za pomocą indukowania gorączki malarycznej. Z tego miejsca droga była prosta nie tylko do lobotomii czy terapii elektrowstrząsowej, ale także do ugruntowania przekonania, że osoby o odmiennej orientacji seksualnej albo o kolorze skóry innym niż biały są po prostu wariatami. Ośmielę się stwierdzić, że rozwój psychiatrii i psychologii dołożył znacznie więcej niż trzy grosze do umocnienia poglądu, że rasa ludzka dzieli się na różne, podrzędne i nadrzędne rasy i grupy dewiantów, co dla człowieka myślącego logicznie brzmi dzisiaj jak kiepski żart.

W latach 60. poprzedniego wieku ruch antypsychiatryczny połączył więc siły z aktywistami i aktywistkami społeczności LGBT+ oraz z Czarnymi Panterami po to, aby rozprawić się raz na zawsze z nieludzkim traktowaniem mniejszości. Zapis o tym, że homoseksualizm jest zaburzeniem psychicznym, udało się usunąć z podręcznika diagnostycznego Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego (APA) dopiero w roku 1974, poprzedzone to było jednak wieloma kontrowersjami. Jestem pewna, że gdyby nie presja społeczna, osoby najbardziej poszkodowane niesprawiedliwą diagnostyką czekałyby na uznanie ich człowieczeństwa do końca świata albo jeszcze dłużej.

Koncepcja konfliktu jako źródła zachowań funkcjonuje w wielu terapeutycznych szkołach także dziś. Mam jednak nadzieję, że wśród profesjonalistów i profesjonalistek przynajmniej większość nie uznaje orientacji seksualnej za zaburzenie wywołane złym wychowaniem. W konflikcie jest trochę ze starego i trochę z nowego Ciebie. Mam więc nadzieję, że wewnętrzna walka, którą, drogi czytelniku, prowadzisz właśnie sam ze sobą, może być Twoim motorem do działania i zmiany. Podobnie jak przedstawiciele ruchu antypsychiatrycznego w poprzednim wieku protestowali przeciw znęcaniu się nad jednostkami nieprzystosowanymi do życia w społeczeństwie, posługującym się dość wąską definicją „normalności”, tak i dziś wiele z nas musi walczyć o swoje prawa z nadętymi suwerenami. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że konflikty społeczne, wywołane raczej brakiem wychowania obywatelskiego niż błędami poszczególnych rodziców, zadziałają na nas jak dolewka dobrego paliwa. Wiem, jak bardzo to trudne, bo sama jestem już zmęczona agitowaniem, i jak tak dalej pójdzie, to moim zdjęciu profilowym wkrótce zabraknie miejsca na solidarnościowe nakładki. Z terapeutycznego punktu widzenia jednak moment, w którym budzi się sprzeciw, tracimy chęć do działania lub po prostu mamy ochotę założyć buty ucieczki, często przychodzi tuż przed wielkim przełomem. Odwagi, kochani. Jesteśmy super. Róbmy, co możemy, i nie poddawajmy się.

Marta Królak – autorka, kuratorka, członkini kolektywu Spółdzielnia „Krzak” i adeptka sztuki terapeutycznej w nurcie Gestalt.

 

Ten serwis korzysta z cookies Polityka prywatności