menu

Podobno większość Polaków (i Polek) uspokaja się, gdy znają prognozę pogody

Podobno większość Polaków (i Polek) uspokaja się, gdy znają prognozę pogody. W niedzielny wieczór K. musi sprawdzić pogodę na przyszły tydzień, bo inaczej jest zdenerwowany i jakby smutny.

W powieściach bohaterowie rzadko sprawdzają zapowiedzi synoptyków, w powieściach robi się ważne rzeczy, mówi ważne i ważkie słowa, wszystko musi mieć swój sens i układać się w opowieść od „a” do „zet”. I tak w nowej powieści Wiesława Myśliwskiego Ucho igielne bohaterowie wypowiadają ważne zdanie średnio raz na 3 strony. Jest to powieść wielka tak formatem, jak i formą – tomiszcze zawierające rodzinną opowieść wpisaną w historię Polski. Czyż tak nie powinna wyglądać wielka polska powieść? Myśliwski jest wielkim pisarzem, który tworzy wielkie powieści i tylko od nas zależy, czy chcemy czerpać z tego źródełka, czy idziemy po inne piguły. Przyznaję, że rozumiejąc rozmach, zamiar, filozoficzne implikacje i literackie konotacje, doceniając język i podziwiając budowę formalną „nowego Myśliwskiego”, myślę sobie: „jak to dobrze, że już tak nie musimy pisać”.

Jak możemy zaś pisać, pokazuje George Saunders w Lincolnie w Bardo (odjazdowe tłumaczenie Michała Kłobukowskiego). To książka, którą czyta się jak wall na fejsie w Zaduszki – niby są jakieś poboczne wątki, ktoś się rozbił, ileś osób zginęło, rannych zawsze więcej, ale wszyscy i tak piszemy o zniczach, grobbingach i nieumiejętności radzenia sobie ze smutkiem w czasach instastory. Syn państwa Lincolnów umiera na tyfus i trafia do „bardo”– miejsca pomiędzy życiem a śmiercią, gdzie urzędują dość złośliwe duchy, które nie dopuszczają do siebie wiadomości, że są już martwe. Książka Saundersa to opowieść o utracie, żałobie, miłości i wielka powieść amerykańska. Tym się to różni od wielkiej powieści polskiej, że nie ma klasycznej narracji, a opowieść prowadzą kolejne głosy – duchów, ale też cytatów z prasy czy książek opisujących życie Lincolnów. Saunders gra z historią Stanów, podrabia ją i sprzedaje na nowo, jako własny produkt. Co jest prawdą, a co zmyśleniem? Myśliwski opowiada historię Polski poprzez zbliżenia na ważne jej momenty, zabiera swoich bohaterów do miejsc i czasów, ale nie ucieka od tradycji.

Na szczęście mamy też książki o zamierzeniach skromniejszych, co nie znaczy, że mniej ambitnych. W październiku premiera nowej książki Jakuba Małeckiego Nikt nie idzie. Dla fanów Dżozefa to lektura obowiązkowa. Autor uciekł z klimatów wiejsko-małomiasteczkowych i przeniósł akcję swojej powieści do dużego miasta, czyli Warszawy. Konstrukcyjnie to taki zlot gwiaździsty – z wielu perspektyw poznajemy bohaterów, którzy się spotykają, i czekamy na zakończenie. Z różnych fragmentów, urywanych wydarzeń, niejasnych opisów Małecki tworzy opowieść o potrzebie bliskości i miłości, wśród niesprzyjających czasów i ludzi. Bardzo smutną powieść, co choć chwilami może było to zamierzeniem, które przerosło autora, to przynajmniej jest próbą opowiedzenia świata inaczej i zmuszenia czytelnika do odczytywania, a nie wyłącznie czytania. I to jest ten dziwny moment, w którym nad Myśliwskiego przedkładam Małeckiego. Wiedziałem, że dojdę do tego momentu w swoim życiu.

Doszedłem też do momentu, w którym się dziaram, zatem Dziary Maurycego Gomulickiego, katalog wystawy w Zachęcie zdobyć musiałem. Nie jest to nabytek tani, ale wynagrodził mnie godzinami przeglądania najdziwniejszych ikonografii tatuatorskich, jakich na insta nie znajdziecie. Czy Gomulicki uprawia klasową etnografię, czy zwyczajnie dokumentuje przemijające i blaknące artefakty mijającego świata? Wokół Dziar można zadać wiele pytań, bo komentarz odautorski jest skromny i pozwala na interpretacje.

W kolejnej odsłonie „Notesu” będziemy już rzadziej pisać o powieściach i literaturze dowolnej, a więcej uwagi poświęcimy „nowej humanistyce”, dlatego chciałbym tym razem może jeszcze raz powiedzieć, że w literaturze najbardziej kręcą mnie poszukiwania nowych form wyrazu, robienie nowych dziar. Myśliwski mnie nie dziara.

Wojtek Szot

Czasami zdarza się jeszcze, że ktoś z przejeżdżający przez Warszawę znajomych pyta mnie, które muzeum powinien odwiedzić. Konieczność udzielenia odpowiedzi na to pytanie jest zawsze przyczynkiem do srogich rozterek: kilka lat temu należało wysłać nieszczęsną osobę pytającą do Muzeum Powstania Warszawskiego, gdyż stolica nie miała w ofercie niczego przypominającego nowoczesną jednostkę kulturalno-edukacyjną. Lepiej chyba wchłonąć trochę ideologii niż kurz i zapach muzealnych kapci w Łazienkach, nieprawdaż? Na szczęście teraz jest Muzeum Historii Żydów Polskich (także trochę dylemat – hej, bardzo fajne muzeum poświęcone ludziom, których wszelkimi sposobami staramy się wykurzyć z kraju i z pamięci, trzeba zobaczyć!), odświeżone Narodowe i, last but not least, uparcie modernizujące się Muzeum Warszawy, wyposażone w tajemnicze pododdziały. A co w muzeach jest najciekawsze? Zbiory, powiecie, no i dobra, nie będę was za to wyśmiewała, ale najciekawsze są księgarnie. W tych przybytkach znajdziemy dwa rodzaje wydawnictw: zbiór książek krążących wokół tematów bliskich placówce, ale też własne publikacje. Muzeum Powstania Warszawskiego posiada na przykład świeżo przygotowany przewodnik po dzikich jadalnych roślinach stolicy (pierwsza myśl: czy to odwołanie do głodu panującego w spustoszonej działaniami wojennymi Warszawie?). Jednak w mojej ocenie od lat najciekawsze książki wychodzą spod skrzydeł Muzeum Warszawy właśnie – chociażby przepięknie wydany czworoksiąg albumów fotograficznych Zofii Chomętowskiej, Fotografie ruin – ruiny fotografii, prezentujący ocalałą z powstania kliszę ze zdjęciami Ewy Faryaszewskiej, wykonanymi na spustoszonej Starówce, czy archiwalne plany Warszawy. Znakiem rozpoznawczym wydawnictw Muzeum jest niezwykle staranne opracowanie merytoryczne i graficzne książek.

O ile wspomniane powyżej publikacje noszą pewne znamiona snobizmu i czytelniczego wyspecjalizowania (rozważania na temat wierności reprodukcji w eseju Magdaleny Wróblewskiej o slajdach Faryaszewskiej – takie wspaniałe, ale jednak nie każdego to kręci), o tyle Muzeum na tym nie poprzestaje, rozszerzając ofertę o książki skierowane do młodego, masowego czytelnika, szczególnie przy kolejnych odsłonach wystawy stałej. Wystawa opiera się na przedmiotach zwanych „rzeczami warszawskimi”, i to już na wstępie wywołuje moją głęboką akceptację. Żadnych wielkich narracji i dętych założeń, tylko skromni towarzysze dnia codziennego. W roku 2017 Muzeum wydało 20 rzeczy o Warszawie, książkę-album-katalog, przeznaczoną dla absolwentów szkół średnich, z rysunkami Dominika Cymera, zdjęciami Jacka Kołodziejskiego i z pięciorgiem pierwszoligowych pisarzy i pisarek opisujących eksponaty. Płytka podłogowa. Pudełko po papierosach. Futerał na okulary. Puszka po słodyczach. „Chichocze tylko szpilka po śmieszce z Egiptu” (przepraszam, ale noblistka sama się narzuca). Opisują je Bargielska, Dehnel, Chutnik, Łoziński i Sieńczyk.

Idąc za ciosem, w tym roku Muzeum wydało zaprojektowaną przez Studio Homework kontynuację: tym razem przedmiotów jest szesnaście, autorów czworo, a konwencja kryminalna. Piękna, dopracowana oprawa graficzna niestety przerasta w tym wypadku jakość opowiadań. Joanna Olech i Łukasz Orbitowski wiedzą, jak stworzyć wciągające miniatury na zadany temat, ale Jarosław Klejnocki i – o dziwo – Hubert Klimko-Dobrzaniecki leżą na łopatkach, przygnieceni muzealnymi artefaktami, które mieli opisać. „Po kochaniu momentalnie zasypiał” – pisze Klimko-Dobrzaniecki o bohaterze, który chrapie, ku udręce swej małżonki (porywająca historia dla młodzieży, zgodzicie się chyba). PO KOCHANIU. Kto tak mówi? Potem autor jakby przypomina sobie, że miało być fajnie, tworzy więc kuriozalną opowiastkę o Pindzie Pistolet, która chla w barze z koleżankami, załatwia ciemne sprawki i marzy o tym, żeby ukraiński barman „suszący złote zęby” (wiadomo, wszyscy za wschodnią granicą takie właśnie mają) zgodził się na „sześciogodzinne dymanko”. Niemądra historyjka kończy się w niezrozumiały dla czytelnika sposób. Klejnocki nudzi w sposób nieprzyzwoity: bardzo długi opis zwyczajów starszego pana, wyglądającego przez okno na podwórze, przez które widać, niespodzianka, zabójstwo! Od razu wiadomo, kto zabił (gej). Koniec historii. W drugim opowiadaniu pojawia się policyjny wyga Nawrocki i jego młoda uczennica, policjantka Natalia. Zwróćmy uwagę: on ma nazwisko, ona imię. Kiedy nie truchta za szefem, śledząc jego geniusz, przekrzywia filuternie głowę i załatwia sprawy w laboratorium, ponieważ „pięknej dziewczynie koledzy nie odmówią”. Jassssne. Nawrocki zamula w pozostałych dwóch opowiadaniach, w finale dyktuje Natalii raport i żartuje, że rowerzyści to czwarty jeździec apokalipsy, czyli zaraza. Ha, ha, ha, no to się pośmialiśmy.

Darujmy jednak Muzeum Warszawy te lekkie kiksy w doborze autorów – dzięki ich publikacjom wizyta w księgarni jest atrakcyjną częścią składową wyprawy do muzeum. Jestem także pewna, że po obecności na półce Legend warszawskich w wyborze Anny Marii Zdanowskiej, w opracowaniu redaktorskim Julii Odnous i graficznym Wojciecha Pawlińskiego będzie się poznawało kiedyś dobre domy z czytelniczymi tradycjami, które w czasach zmierzchu i upadku inwestowały w piękne książki.

Muzeum Warszawy, wydajecie pieniądze podatników w sposób słuszny i chwalebny!

Olga Wróbel

Ten serwis korzysta z cookies Polityka prywatności