BIEGAĆ, SKAKAĆ, LATAĆ, PŁYWAĆ
Rocznice, zwłaszcza te „narodowe”, bywają nieznośne i z pewnością wiele czytelniczek i czytelników „NN6T” najchętniej obchodzi je z daleka, zaszywając się na wsi, przed serialami lub poza granicami naszej cudownej ojczyzny. Nie rzucę w was kamieniem ani brukiem, choć przykładnie szlifuję te drugie na antifowych manifestacjach. Jeśli jednak planujecie w tym roku wyjeżdżać, by trochę uciec od Polski, to może włączcie odrobinę przekory i zabierzcie ze sobą książki, które traktują o naszym kraju. Można na przykład wsiąść na rower, pojechać czterdzieści kilometrów na północ od Warszawy, usiąść na plaży z widokiem na Bug wpadający do Narwi i wyciągnąć z plecaczka Polskę Marcina Świetlickiego z ilustracjami Alicji Białej. Świetlicki dystansuje się od Polski podzielonej na prawo i lewo, trochę się zgrywa, podgryza i tumani, ale jednocześnie pokazuje, że obydwie wizje naszego kraju to konstrukty kalekie i mocno utopijne. Kontrastują z tym ilustracje – ironiczne kolaże Białej mają w sobie mniej dystansu, wyśmiewają polskie tradycje i mitologie. Do tego dizajn książki autorstwa Marcina Markowskiego i dostajemy dzieło o tzw. cechach artystycznych. Polskę trzeba mieć.
Trzy dni na wsi? Jedziemy na wschód, okolice Janowa Podlaskiego, można pociągiem, ale rowerem też dotrzecie – dwieście kilometrów od stolicy, jakaś chata, cisza i bociany. Idealne miejsce, by zatęsknić za blokowiskami, lokalnymi pijaczkami, dresami i babami niosącymi siaty. Czas na nowe czytanie Chamowa Mirona Białoszewskiego. Poeta lubiący nocne spacery i wsłuchiwanie się w odgłosy bloku przy Lizbońskiej, „poeta prywatny”, jak go nazwała Maria Janion, jest dziś bardzo aktualny – są w tej prozie podsłuchania, zasłyszenia i bon-moty, czyta się ją jak zbeletryzowany zestaw memów i gifów, szybko płynący feed na wallu. Złośliwe, czasem chamskie obserwacje, niezwykłe złote myśli, metafizyka prostoty i codzienności, fantasy pisana na thonetowskim krześle. Państwowy Instytut Wydawniczy doszedł już do czternastego tomu dzieł zebranych Białoszewskiego. Nie masz tego w domu? Nie idę z tobą na randkę. Polska blokowa odkrywa tu swoje religijne i wiejskie korzenie, do których odnoszą się także Biała ze Świetlickim i o których pisali Leder czy Sowa. Jak ta Polska? W tym roku zobaczymy z pewnością niezwykły pokaz narodowych mitologii, nie mogę się doczekać.
WOJTEK SZOT
BIEGAĆ, SKAKAĆ, LATAĆ, PŁYWAĆ
Jest marzec, powinna być wiosna, tak to przynajmniej działało w odległych czasach mojej zdegenerowanej młodości. Ponieważ zimą odnotowałam znaczny przyrost tłuszczu i wyraźne skrzypienie kręgosłupa, przeżywam cykliczne zjawisko nazwane przeze mnie „mrzonkami o zdrowym ciele”, które skupia moje rozbiegane myśli wokół tematów sportu. Nic milszego niż oglądanie rolek w sklepach internetowych, planowanie we wtorek forsownych marszów, które chce się odbyć w sobotę, czy fantazjowanie o nauce pływania pod okiem instruktora. Oczywiście nie będę miała czasu zająć się realizacją tych planów, i bardzo dobrze, po co od razu coś robić, skoro można czytać? Z tej okazji polecam dwie książki, obie wydane jeszcze w 2017 roku.
Najpierw nuż w bżuh i ręka w nocnik, czyli Sport nie istnieje Jana Sowy i Krzysztofa Wolańskiego, idealna lektura dla wszystkich naiwniaków, którym się zdawało, że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało. Dzisiejszy sport od dawna nie ma nic wspólnego ze szlachetną rywalizacją wyjątkowo sprawnych mężczyzn i kobiet pod okiem zachwyconego świata – dowodzą autorzy. Jest to spektakl rozumiany w kategoriach Pierre’a Bourdieu: sztuczny, wypracowany, zgrabnie podsunięty ludowi pod oczy niebieskie od telewizorów. To nic innego niż przemysł rozrywkowy, zorganizowany zgodnie z zasadami gospodarki kapitałowej, obrośnięty własnym dyskursem, którego jedynym celem jest mnożenie zysków. Pamiętajmy o tym chociaż przez chwilę, nawet kiedy akurat łkamy do taktu Mazurka Dąbrowskiego. I czytajmy Sowę i Wolańskiego.
Jeżeli ktoś jednak lubi złudzenia, może sięgnąć po Wembley, Wimbledon Wiktora Osiatyńskiego, czyli zebrane w jednym tomie reportaże odpowiednio z 1973 i 1979 roku. Michał Okoński pisze we wstępie, że teksty Osiatyńskiego są nie tyle o sporcie, ile o człowieku – i dlatego przetrwały próbę czasu, ale mnie jednak najbardziej kręci w nich ten uroczy wintydż, co tu kryć: „Zza odległego stołu pod oknem wstaje niemłody już pułkownik. Przechodząc przez salę, dostrzega chłopców: w cywilnych ubraniach, kilku już w dresach, niektórzy w reprezentacyjnych garniturach z orłem białym. Pułkownik staje urzeczony. Oparty o krzesło, patrzy tak z dziesięć minut: więc tak oni wyglądają, ci bohaterowie czasu pokoju”. Jest też akapit poświęcony Jackowi Gmochowi, który po kontuzji nie może już grać, ale asystuje Kazimierzowi Górskiemu, opracowując plany taktyczne. Od razu słyszycie klasyczne „hehehehehe” i widzicie Jacka Gmocha z markerem przy tablicy? No właśnie. Są też żony piłkarzy: poważne panie czekające na lotnisku na powracających małżonków, opowiadające Osiatyńskiemu o trudach samotnego życia. Sancta simplicitas, WAGs z PRL-u!
Wzruszyłam się, pójdę sobie popatrzeć na rakiety do badmintona i wrotki. Może kupię też kolejne buty sportowe, w końcu można je nosić także po domu, stopy od razu wyglądają zdrowiej.
OLGA WRÓBEL