Hej, to znowu ja, Wasza autorka z depresją.
Subiektywnie o tym, jak sobie radzić z życiem w ciekawych czasach
Marta Królak
Hej, to znowu ja, Wasza autorka z depresją. Ostatnio czuję się trochę gorzej, chociaż ewidentnie jest wiosna. Może to coś z ciśnieniem, w każdym razie jeśli choć trochę zainspirował Was mój poprzedni tekst, możliwe, że udaliście się na jakąś wystawę, by poprawić sobie humor. Nie bójcie się przyznać przed samym sobą i znajomymi, że nic Wam to nie dało – ostatnio w prestiżowych instytucjach dominują prezentacje spod znaku „coś tam w sztuce”, czyli dużo prac, mało treści. Jednak nie samym szczęściem żyje człowiek. Życie to sinusoida wygranych i porażek, dlatego w tym odcinku Art-terapii zajmiemy się tymi drugimi – równowaga musi zostać zachowana.
Na szczycie piramidy zmartwień zazwyczaj lokują się porażki zawodowe. Trzeba być ślepym potworem, żeby nie zauważyć, jak ciężko pracuje nowoczesny człowiek i jak niewiele z tego ma. Nie chodzi już nawet o niskie wynagrodzenia, brak świątecznych czy wakacyjnych premii ani zbyt krótkie urlopy. Najgorsze jest to, że pracujemy po nic, a świadomość bezcelowości jest pierwszym krokiem na drodze do zaburzeń psychicznych. Ale nie martwcie się – cytując słynną warszawską galerzystkę, powiem Wam, że słabość do pracy nie jest przejawem słabości charakteru. Potraktujcie lata zmarnowane na edukacji i stażowaniu jako inwestycję w siebie. To tak, jakbyście kupili sobie karnet na jogę na dziesięć lat.
Artyści mają jeszcze gorzej. Jak mają tworzyć, skoro wszystko już było? Do tego granty zostały rozdane na dobrą zmianę, prywatne galerie zaciskają pasa, instytucje publiczne wystawiają dinozaury i dinozaurzyce. Presja sukcesu jest ogromna, a droga do niego usłana kłodami (więcej o tym przeczytacie w tekście Alka Hudzika w poprzednim numerze NN6T).Artyści z łatwością popadają więc w depresję i niemoc twórczą. A właściwie artystki, bo chłopaki do porażek raczej się nie przyznają. W sztuce powoli wyłania się więc nowy nurt –sztuka fail. Do cech charakterystycznych tego gatunku należy między innymi podejmowanie wysiłku w celu stworzenia dzieła sztuki, niekończące się próby zbudowania oryginalnego stylu oraz nieustanne doświadczanie porażek, które stają się fundamentem praktyki artystycznej. Artystką fail jest na przykład Shana Moulton. Z jej strony na Wikipedii, dowiemy się między innymi, że używa „kolorowych, psychodelicznych performansów do opisania żałosnych sytuacji z humorystycznym surrealizmem” (tłumaczenie własne). Bohaterką filmów Moulton jest Cynthia, alter ego artystki, której ciągle coś dolega. Nie może spać, jeść ani pracować, dlatego udaje się na poszukiwanie leku na swoje nieprzystosowanie do życia. Szuka go między innymi w preparatach na choroby wymyślone przez koncerny farmaceutyczne, produktach beauty, poradnikach zdrowego prowadzenia się, imprezkach oraz praktykach mindfulness, obiecujących osiągnięcie nirwany. Różne rzeczy przynoszą Cynthii chwilę spokoju, ale tylko chwilę – bo zaraz ponownie przeżyje załamanie nerwowe, znowu znajdzie się w swoim małym pokoiku i będzie płakać.
Estetyka filmów Shany Moulton przypomina mi program „Śmiechu warte”, prototyp YouTube’a, paradę nieskrępowanej żenady. Najbardziej spektakularny fail nagradzany był kosiarką lub serwisem do herbaty, ale najważniejsze było doświadczenie oczyszczenia poprzez salwy śmiechu telewidzów. Wiecie, co jest najśmieszniejsze w takich filmach? Moment, kiedy bohater po upadku podnosi się i robi kilka kroków tak, jakby nic się nie stało. Bawi nas nie sama porażka, ale udawanie, że jej nie było. Przecież każdemu może się zdarzyć fajtnąć na bananowej skórce, a życie toczy się dalej.
Wielkie umysły zawsze wyprzedzają swoje czasy – apologetą porażek został już w poprzednim wieku Samuel Beckett, który namawiał, żeby niepowodzenia projektować na zalety. Jego maksyma „fail better”, czyli „porażkuj lepiej”, przyświecała z pewnością dziewczynom z duetu Cipedrapskuad, którym przyznaję koronę polskiej sztuki fail. Największym atutem zespołu artystyczno-hiphopowego jest fakt, że już nie istnieje, ale zanim się rozpadł, poniósł kilka spektakularnych porażek – dziewczyny zostały między innymi wyrzucone ze studiów artystycznych. W ciągu swojej krótkiej kariery Maria Toboła i Dominika Olszowy wyśmiewały się z niskiej pozycji artysty w hierarchii społecznej, często wykorzystując sztukę jako pretekst do robienia ważnym ludziom psikusów. Przez pięć lat istnienia zespół nagrał trzy piosenki i wystąpił między innymi w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, przy okazji swoje koncerty w galeriach oceniając jako najsłabsze. Obie artystki kontynuują pracę w duchu fail, mimo zawieszenia działalności Cipedrapskuad. Maria Toboła pokazała ostatnio na wystawie Bogactwo (skądinąd będącej porażką) kebab – symbol biedoty i dresiarstwa – wykonany z bursztynu, naszej narodowej dumy. Dominika Olszowy z kolei została królową internetu po nagraniu filmu, w którym przekazuje YouTuberom bardzo ważną wiadomość: „BĘDZIE DOBRZE!”. Wiecie przecież, że nie będzie, ale cudzy fail jest naszą ostatnią nadzieją na podtrzymanie chwilowego stanu świętego spokoju. Nie zrozumcie mnie źle – nie chodzi o to, że nic Wam się nie uda i nic w życiu nie osiągniecie. Namawiam tylko do tego, żeby w duchu filozofii treat yo’self „dawać se” nie tylko z okazji odniesienia sukcesu, ale również doświadczenia porażki. W depresji często tak jest, że nie ma się na nic siły, człowiek się kładzie i jęczy, dopóki mu nie przejdzie. Mam nadzieję, że ten tekst, który w świetle poprzedniego uznaję za umiarkowanie udany, nie spisze mnie na straty jako autorki rubryki terapeutycznej. Następny będzie lepszy. Albo jeszcze gorszy. Popiszemy, zobaczymy. Tymczasem niech żyje fail!
MARTA KRÓLAK – absolwentka Kolegium Między obszarowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych i Społecznych na Uniwersytecie Warszawskim. Współpracowniczka NN6T.