Czy warto płacić jak za zboże?
Wyobrażam sobie pracę poprzednich pokoleń następująco: robisz, ile trzeba, nic więcej, a problemami, remontem i obsługą, wieloletnią konserwacją zajmą się następne pokolenia. To skuteczny sposób, aby skupić się na tym, co naprawdę ważne: robić to, co trzeba. Któż ma czas robić ponad miarę? Kiedy świat dostarcza tylko obowiązków i dystrakcji, tyle kłopotów, których przysporzyli nam przodkowie albo którym przodkowie nie zapobiegli. Na jedno wychodzi: trzeba siać i zbierać, bo zwiędnie.
Dokładnie to samo robi moje pokolenie. I nawet jeśli ja nie chciałbym do tego dopuścić, to i tak ktoś będzie musiał po mnie posprzątać mieszkanie oraz piwnicę zagracone po brzegi pomysłami na działania, które bym podjął, gdybym nie miał tylu obowiązków i dystrakcji, kłopotów przysporzonych bądź tych, którym nie zapobieżono. Pozostaje mi siać i zbierać, co zasiałem albo co zostało mi zasiane. W naszej ukochanej części świata znajdują się największe zagony pszenżyta. Polska odpowiada za jedną trzecią globalnej produkcji tej ciekawej rośliny. Odmiana „Lasko” to dziedzictwo Poznańskiego Instytutu Roślin, z którym winniśmy obchodzić się, jak z Panoramą Racławicką albo zamkiem w Olsztynie na Jurze.
Innym spadkiem, na który musimy wspólnie znaleźć sposób, jest powiedzenie „płacić jak za zboże”. Co to w ogóle znaczy? Nieporęczna fraza o nieznanym znaczeniu: przypomina przerdzewiałe żeliwne narzędzie, które mogło służyć do zapalania lamp gazowych albo – równie dobrze – do wbijania szpuntów w beczki, albo może wyciągania z wody drobnego gatunku ryby, który od czasu budowy tamy we Włocławku nie występuje w polskich rzekach. Rzecz taka zalega w szufladzie nie mając kwalifikacji, by udać się do muzeum, a do śmietnika również szkoda ją od razu eksmitować. Taki jest los każdej tradycji, która ciąży jak moneta sprzed denominacji w bieżącym portfelu. Możemy bezmyślnie powtarzać powiedzenie, trzymać bez refleksji w skarbcu wspólnej mowy albo zrozumieć wreszcie, w czym rzecz, o jakie zboże chodzi albo ile kosztuje.
Czy to jednak możliwe? Czy da się zrozumieć ludzi, którzy płacili za zboże? Rolniczy sposób bycia, który przyniósł nam różne porzekadła, oddala się od naszego sposobu życia z prędkością mieszaną – w zależności od regionu (na południowym wschodzie najwolniej). Jednak wciąż istnieje w Polsce milion drobnych gospodarstw rolnych (poniżej 15 hektarów ziemi uprawnej). Wiele z nich pożytku: nie stosują przemysłowych metod uprawy i nawożenia, nie generują monokultur na wielkich obszarach, zapewniają ostoję w czasach trudnych i srogich. Cóż, gdy ekonomistom i planistom przeszkadza ich niewystarczająca racjonalność gospodarcza, niezbyt duże plony, niska intensywność, brak dyscypliny, niewystarczające tempo obrotu kapitału. Ot, choć drobne gospodarstwa to prawie 90% wszystkich gospodarstw, to generują tylko jedną trzecią roślinek (w tym pszenżyta), za które można płacić jak za zboże.
*
Słowo „zboże” wywodzimy od „zbożnego”, czyli w skrócie „z boga”. Oznacza to, że zbożem jest każda rzecz dana nam przez boga. Drzewiej uważano za zboże każdą rzecz dostatecznie pożyteczną bądź życzliwą, następnie zawężono termin do rzeczy zbieranych za pomocą żniwa, które to rzeczy nazywamy dziś „zbożem”. Przyjmijmy jednak znaczenie uprzednie, generalne, by objąć rozumem wielkość dylematu, przed którym stoi każda osoba, której bliskie są idee dzielenia się plonem. Zboże to dar każdego rodzaju. Dla przykładu: talent bądź zainteresowanie.
Życie małej, regionalnej artystki jest niczym życie rolnika, który gospodarzy na skrawku gruntu zostawionego mu przez ojca (2 hektary przy torach). Ojcowizna to jak podarowana przez los smykałka do tworzenia. Trzeba na niej robić, aby los się nie odwrócił. Nikomu ta praca nie jest potrzebna, w żaden sposób nie jest opłacalna. Co zrobić, jeśli trzeba robić? Nie sposób odmówić własnemu przeznaczeniu. Niezrozumiały przykaz losu ciąży osobie artystycznej, jak nieocieplony dom z obejściem i ziemią, za który trzeba opłacać należne daniny i koszty remontów. Chciałoby się rozkręcić gospodarkę, zasiać ziarno twórcze w urodzajnej glebie, a następnie – na koniec sezonu żniwnego – zwieść plony do miasta, by odpowiedni młynarz bądź galernik wypłacił za nie tyle, co za zboże.
Otóż i dylemat: któż miałby płacić za zboże artystyczne, kiedy elewatory w każdej gminie wypełnione są płótnami z lnu i bawełny, rzeźbami z piaskowca albo masy solnej, utworami multimedialnymi na płytach DVD, stemplami linorytu i zmiętymi w kulkę odbitkami na RISO? Nie mówiąc nawet o importowanych przez internet dziełach, w dużej mierze produkowanych przez specjalnie zaprogramowane roboty o ogromnym apetycie na energię elektryczną. W tej sytuacji taniej pójść do sklepu po worek marchwi i obraz olejny, niż próbować wytworzyć te dobra kultury w domowym ogrodzie. Praca rąk się zwyczajnie nie opłaca. XXI wiek to wiek kapitału, a nie gospodarstwa domowego, radła albo orki pędzlem zaprzężonym w farby. Specjaliści uważają gospodarstwa samozaopatrzeniowe za relikt na drodze do współczesnego rolnictwa wielkoobszarowego.
A jednak. Wciąż słyszymy o ludziach, których ochota twórczej orki nie została zniwelowana przez prawa korporacyjnej i deweloperskiej ekonomii. Taki rolnik-twórca to cymes taki, jak sam głodek mroźny (draba dubia Suter), gatunek zagrożony, owszem, acz występujący z dala od traktów, więc bez ryzyka zadeptania. Usadzona na zboczu roślina egzystuje w skrajnie lokalnej ekonomii. Żyje tylko z tego, co podejdzie w korzeń. To dobre, ekologiczne życie. Trzeba je jednak opłacić sobą.
Czy warto płacić jak za zboże?
Tak, jeśli jest to zboże własne.
Tak mi się przynajmniej wydaje, sam nie wiem.
Piotr Puldzian Płucienniczak – artysta, wydawca, socjolog. Prowadzi wydawnictwo Dar Dobryszyc i zajęcia na Wydziale Badań Artystycznych. Produkuje na własne potrzeby.