Kryzys jest bogiem rozdroża
Z perspektywy artystycznej, która jest mi bliska, zauważyłam, że temat edukacji, opieki, rodzicielstwa jest bardzo aktualny. Przez ostatnie dwa lata bardzo dużo wystaw w najważniejszych instytucjach sztuki w Polsce dotyczyło właśnie tej sfery. To się stało jakoś nagle i naraz. I mniej więcej w tym samym czasie powstała wasza szkoła. Czy to jest przypadek? Czy może zwracamy się w kierunku tego tematu, bo coś szwankuje?
Być może jest to związane z tym, że mamy kryzys. Ale nie w znaczeniu zapaści, paniki, błędu albo wykroczenia, czyli w kategoriach, w których przywykliśmy myśleć o kryzysie współcześnie. Te stany i odruchy mogą być częścią jego terytorium, ale sam kryzys jest większą bestią. Słowo „kryzys” pochodzi od greckiego krinein. Jak większość starych słów, zanim stało się rzeczownikiem, było aktem, praktyką, typem czasu w naszych życiach. W przypadku etymologii kryzysu mówimy o odsiewaniu i decydowaniu. Kryzys jest więc bogiem rozdroża i potencjału nowych kierunków, szczególnie potrzebnych, jeśli zboczyło się z drogi tak dogłębnie jak nasze społeczeństwo. Jeśli więc edukacja i wychowanie są warsztatami, w których powstaje nasze człowieczeństwo – a nie wiem, czy lepiej potrafię nazwać ich istotę – to koncentracja na tych właśnie sztukach wydaje się naturalna w czasie wielkiego kryzysu. Potrzebujemy przepoczwarzenia się w coś nowego, może stąd instytucje sztuki jak i my zostaliśmy wezwani do tego tematu?
Mówisz o kryzysie szkolnictwa czy o innych kryzysach?
Mówię o stanie młodych, ale nie w oderwaniu od otoczenia. Dużo rzeczy, które od dawna działy się w społeczeństwie, ujawnia się teraz dzięki podejrzanej życzliwości covidu. Sami się nie zatrzymaliśmy, więc zostaliśmy zatrzymani. Covid pokazał, jak traktujemy słabszych, jak kiepskie mamy dla nich miejsce w społeczeństwie. Ale to nie covid jest temu winny. To nie covid doprowadził do apatii wśród młodych i nie on odizolował naszych starszych, wsadzając ich do przechowalni, domów starców, skazując ich na tak wysoką śmiertelność. Covid dał nam szansę przez moment realniej zobaczyć, kim się staliśmy i stanąć na nowo przed decyzją. Niestety nie wygląda na to, żebyśmy chcieli robić tę kryzysową robotę. Komórki społeczne stają się coraz mniejsze i nieubłaganie zmierzamy w kierunku turboindywidualizmu. Rodzina nuklearna, z naszej perspektywy, jest jednym z najbardziej zaawansowanych stadiów kryzysu kultury. Jest tym, co z kultury pozostało. Widać to w popularności psychologii, która kieruje nas raczej ku jednostce i już nawet rodzinę traktuje jako źródło negatywnych uwikłań.
To wpływa na dzieci i młodzież?
Coraz mniej żyjemy już w taki sposób, jakby dzieciaki z naszej klatki schodowej były naszymi dziećmi. Uznawanie, że za młodszych dookoła mnie, w moim miejscu zamieszkania także jestem odpowiedzialny, jest przejawem myślenia wioskowego, dla wielu wydającego się dzisiaj niebezpiecznym absurdem, biorąc pod uwagę naszą zajętość i obsesję indywidualnego sukcesu. Osłabienie tkanki łącznej kultury odbija się na młodych: zostają porzuceni i pozostawieni na pastwę rodziców i telefonów. Mówię „na pastwę”, bo niemożliwe jest oczekiwanie, że dwójka rodziców dokona tego całego majstersztyku prowadzenia dziecka w sztuce stawania się człowiekiem. To jest niemożliwe, bo jest ich za mało i za bardzo im zależy. Dlatego koncentracja naszej uwagi na jednostce, jej przewinieniach albo potencjalnych kompetencjach do zdobycia w salonach samorozwoju nie może być naszą podstawową odpowiedzią.
Zróbmy może krok w tył. Co ma tworzenie wioskowej struktury do prowadzenia liceum?
Liceum Sowizdrzała jest jak na razie próbą stworzenia takiej sytuacji, w której grupa dorosłych ciałem i duchem bierze na siebie odpowiedzialność wychowawczą za młodych ludzi. To, że jest to formalna szkoła, jest mniej ważne. Liceum możemy traktować jako pozostałość wioskowego „warsztatu stawania się człowiekiem”, jako krąg specyficznej odpowiedzialności, który kiedyś czuwał nad wybijaniem rytmów życia we wspólnocie i nad zwracaniem uwagi czy młodzi około 14., 15. roku życia wychodzą z okresu dziecięcego, by rozpocząć flirt z nastoletniością. Teraz też możemy zauważyć ten moment i zaproponować rytuał, zaprosić do praktyki, ale też poinformować o tym resztę wspólnoty, pomóc rodzicom wycofać się, żeby młodzi mogli zmienić krąg przynależności.
To wszystko brzmi bardzo fascynująco i pociągająco. Znamy to z antropologii, z mitów. Mówisz o rytuale, o momentach przejścia. Czy to nie jest za bardzo oderwane od współczesnego modelu życia? Czy to, co proponujecie, nie stworzy oderwanej od rzeczywistości wyspy?
Dlatego mówię, że to próba.
Czyli to jest trochę utopia?
To jest próba zrobienia tego, co i tak trzeba próbować robić, nawet jeśli jest bardzo mała szansa, że się uda. To nie jest szukanie wyidealizowanego modelu i opowiadanie o nim. Na co dzień zderzamy się z tym, jak niezwykle trudno jest wdrożyć nasz sposób działania, bo postawa indywidualistyczna i kliencka praktycznie uniemożliwia taką opcję. Jak z tobą rozmawiam, mam cały czas z tyłu głowy pytanie, czy mam mówić szczerze, ze świadomością, że będzie to antymarketing dla szkoły, czy mam mówić tak jak educelebryci, że damy radę, o metodach, komunikacji bez przemocy, partycypacji. Ale nie chcę zaklinać rzeczywistości. W tej rzeczywistości mamy np. horrendalną skalę uzależnienia od internetu wśród młodych. Zgadzamy się na sytuację, w której mamy jedno dziecko i dwustu ekspertów od uzależniania z Instagrama w jednym pokoju, rzekomo w imię wolności dziecka. Młodzi nie żyją w miejscach, gdzie ludzie się o nich troszczą – już nawet babcia i dziadek nie są dostępni, a w rodzinach jest masa konfliktów.
Jaką wy macie na to odpowiedź? Opowiedz, jak jest u was w szkole. Nie ma lekcji, nie ma ocen?
Nie, są oceny. Tylko semestralne. Bo dzieciaki są zapisane do edukacji domowej i przychodzą do nas dodatkowo, na cztery dni zajęć w tygodniu. Formalnie jako szkoła przeprowadzamy tylko egzaminy, konsultacje i pracę indywidualną z tymi, którzy mają różnego rodzaju orzeczenia. Cała reszta to jest praca fundacji. Jest bliżej temu do domu kultury i teraz idziemy jeszcze dalej w tę stronę. Nadal będziemy szkołą, ale przede wszystkim chcemy być małym centrum świata dla młodych, miejscem spotkań, odkrywania. Ta część naszej działalności nazywa się Młody Hajmat i ma być takim skłotem miejskim, miejscem, do którego młodzi chcieliby przychodzić, zamiast chodzić po lekach do galerii handlowej albo do kawiarni. Bo w zasadzie dzisiaj to pozaszkolne życie toczy się tylko tam. Może poza tymi, którzy mają na tyle kontakt z ciałem, że siedzą na rampach albo w parkach.
Skąd pomysł na Młody Hajmat?
Chcemy robić więcej rzeczy popołudniu, żeby to było bardziej dostępne. Widzimy, że brakuje chętnych na pełne zaangażowanie w format szkoły z zajęciami w całym tygodniu. Kiedy zaczynaliśmy, było zbyt mało opcji wypróbowania tego, co robimy, sprawdzenia, zanim ktoś zdecyduje się na szkołę w pełnej wersji. To był nasz błąd i teraz próbujemy się otworzyć. Jak ktoś pochodzi rok na zajęcia pracowni aktywizmu miejskiego i parkuru, to może po roku odważy się zrobić krok dalej i zapisze się do nas do szkoły.
Chętnych brakuje, bo to prywatna szkoła i blokującym faktorem jest czesne? Czy może dlatego, że to jest na tyle inne, że rodzice boją się, że ich dzieci nie odnajdą się później w świecie, bo nie proponujecie standardowej edukacji?
Pewnie to jest mieszanka tych aspektów, ale u nas praktycznie każdy dostaje duże stypendium. Jeśli ktoś jest zdecydowany i może zapłacić tylko część kwoty za czesne, to przyjmujemy takie osoby. Myślę, że podstawową przyczyną jest zupełnie inny paradygmat funkcjonowania, do którego zapraszamy. Czasem argumenty są absurdalne. Jakby ktoś powiedział, że skoro jego dziecko będzie jadło od 20. roku życia w McDonaldzie, to lepiej prowadzać je do McDonalda już jak ma 14 lat. A my – trzymając się już tej kulinarnej metafory – chcemy spotkać się i zastanowić, jak moglibyśmy inaczej gotować i uprawiać warzywa.
Czym jest dla ciebie szkoła w wydaniu publicznym, w modelu pruskim?
To jest idea sprowadzona do jednego standardu. Spadek po procesach urbanizacji i industrializacji, które wiązały się z wywożeniem ludzi do innego miejsca pracy. Musieliśmy coś zrobić z dziećmi robotników, bo już nie było wspólnoty, która mogłaby nimi zająć. A dodatkowo chcieliśmy te dzieci ukształtować w konkretny sposób, do myślenia, które będzie bardziej cywilizowane czy nowoczesne. Taki jest mit założycielski instytucji szkoły. Dla mnie to jest monokulturowe, jak przemysłowe uprawy rolne.
A nadal większość rodziców decyduje się właśnie na posłanie swoich dzieci do takich szkół…
Decyzja o wybraniu innego modelu edukacji wymaga dużej odwagi, ale też bycia w niewiedzeniu. My mówimy o „pedagogice wagarów”. To jest wyjście do poszukiwania, zamiast akceptowania gotowego pomysłu serwowanego przez wytyczne edukacyjne. U nas plan zmienia się co semestr, cały czas szukamy, zmieniamy strategie pracy z rodzicami.
A młodzi, którzy są w waszym liceum, mają wpływ na te zmiany?
Jak na możliwości ich wpływu to tak. Barierą jest sama chęć współtworzenia czy gotowość do brania odpowiedzialności. Bo to nie jest przecież tak, że oni byli wyłączeni przez 15 lat, a teraz my ich włączamy i oni nagle mają wszystkie te umiejętności, których nigdy nie praktykowali. To tak nie działa. Możemy to zrobić fasadowo. Dać możliwość wyrażenia opinii, zagłosowania na A, B albo C. No ale to nie jest prawdziwe zaangażowanie. To raczej wciąż klienctwo, z tą różnicą, że teraz nie jestem w bufecie szwedzkim, tylko mam do wyboru trzy lekcje. Ja tego nie postrzegam jako obywatelskie zaangażowanie czy partycypację. W tym semestrze uczymy się bycia w zaangażowaniu. Realizujemy projekty, dbamy o miejsce, gadamy o tym podczas wiecu szkolnego. Czasami jednak rozbijamy się o podstawowe rzeczy, takie jak responsywność w komunikacji.
Czyli podstawy, których nie uczy się w „normalnej” szkole.
Nie uczy i w efekcie młodzi nie wiedzą, z czym to się wiąże. Wchodzą w tryb grzecznego ucznia albo takiego, który udaje, że go nie ma w szkole. Gdy nie ma systemu kar i nagród, ocenozy, punktów karnych i grożenia, że jak się spóźnią, to będzie kartkówka, wtedy tracą znajomą mapę systemu, w którym funkcjonowali. To jest długi proces zanim „odszkolnią” się na tyle, żeby wejść w bardziej partnerską relację. U osób, które są z nami od początku, czyli ponad półtora roku, widać już spore efekty.
A jaka jest perspektywa rodziców?
Dużo rodzin przychodzi do nas w poszukiwaniu różnego rodzaju pomocy. Brakuje miejsca w rodzaju sanatorium dla dzieci chorujących na późną nowoczesność. Miejsca, gdzie wracałyby do życia. Spotykamy się z bezradnością psychoterapeutów, psychiatrów, ośrodków. Z doświadczenia rozmów z przeszło 60 rodzinami w ciągu ostatnich dwóch lat mogę powiedzieć, że te instytucje bardzo mało pomagają dzieciakom.
Nie sądzisz, że do takiej pracy potrzebne są kwalifikacje terapeutyczne? Jednak dyplom uczelni wyższej, ukończenie kursów i podleganie superwizji, to na ten moment jedyny wyznacznik, który pozwala sprawdzić, czy psycholog, terapeuta, edukator świadczący pomoc w zakresie psychiki człowieka jest rzetelną osobą, która wie, co robi. Szczególnie w czasach psychocelebrytów, psychowashingu i instagramowych terapii, daje to jakiekolwiek punkt odniesienia.
Tak, ale te rzeczy też kiedyś były nowe i nie miały tej struktury. Nabrały jej dopiero z czasem. Nie mówię, że nie ma wartościowych terapeutów, którzy pracują w ramach uznanych nurtów i robią to dobrze. Sam z tego korzystałem. Ale jeżeli ma się zrodzić nowy sposób myślenia, który kwestionuje całe dotychczasowe imaginarium, to nie może być on zanurzony w tym starym i w przez to stare szanowany. Naturą tej szachrajskiej roli, takiej, którą przyjmuje właśnie Sowizdrzał, jest zadawanie niebezpiecznych pytań. Przecież Freud też na początku był brany za kompletnego świra, a jego myślenie było przełomowe. My próbujemy odejść od materializmu i od indywidualizmu. Nie zapominamy o tym, że tak jak można doceniać dorobek psychologii, tak można go też krytykować. Myślenie terapeutyczne jest bardzo internalizująco-indywidualizujące. Jest taka piękna książka Jamesa Hillmana, jednej z czołowych postaci psychologii w Stanach drugiej połowy XX wieku, o tytule Mamy za sobą sto lat psychoterapii, a świat staje się coraz gorszy. Po 50 latach praktyki pokazuje negatywne konsekwencje psychoterapii. Łączy spadek aktywizmu społecznego i zaangażowania z tym, że elity poszły na terapię. Zauważa, że zaczynamy sprowadzać frustracje wynikające z kontekstu społeczno-ekonomicznego do swoich indywidualnych historii i traum. To ma bardzo duże konsekwencje, a chłoniemy dzisiaj tę indywidualistyczną opowieść na ślepo, praktycznie bez żadnej refleksji.
To jakie jest wasze podejście?
W Liceum Sowizdrzała próbujemy te światy łączyć. Jeśli Krystian – zmieniam imię – nie mógł wyrażać złości w poprzedniej szkole i w domu, to musi się tego nauczyć, musi być mu stworzone do tego miejsce, przy wykorzystaniu tego, co związane jest z jego indywidualną historią, ale w połączeniu ze studiowaniem kontekstu i przyglądaniem się temu, jak to jest w ogóle dzisiaj być chłopakiem, kiedy słowo „patriarchat” jest często narzędziem zawstydzania męskości. Chcemy dostrzegać, że to wszystko jest dużo bardziej złożone, niż się wydaje. I my, na razie nieudolnie, próbujemy to pokazywać.
Wasz patron, Sowizdrzał, taki śląski trickster, idealnie pasuje do takich praktyk rozmontowywania i poszukiwania. Przeczytałam gdzieś, że jego imię tłumaczy się nieraz jako „pocałuj mnie w dupę”, ale to wymaga przypisu, bo on przecież nie mówi „spadam stąd, nic mnie nie obchodzi”, nie odwraca się od problemów, a wręcz przeciwnie – bierze wszystko pod włos i jeszcze bardziej problematyzuje. I w tym kontekście chciałabym cię zapytać o bunt. Czy „nastoletni bunt” – hasło, które często pada z ust dorosłych, umniejszające realne problemy i zagubienie młodych – może być fajny? I do czego ten bunt jest potrzebny?
Widzimy w pracy z młodymi „patobunt”, ale i „patoposłuszeństwo”. Pierwsze zjawisko jest rezygnacją z przynależności, a drugie z autentyczności. Czyli albo wszystko odrzucam pod wpływem zranienia, albo jestem grzeczny i gonię za karierą od 13. roku życia. Obie te postawy są równie niezdrowe. Ale trzecie wyjście to właśnie taki bunt, który jest potrzebny w nastoletniości. Wiąże się z wychodzeniem z wąskiego, bezpiecznego kręgu przynależności, oddalaniem się od rodziców, czyli opuszczaniem bezpiecznego ogrodu i zmierzaniem w kierunku jakiegoś rodzaju oazy, w której można doświadczać relacji rówieśniczych, ćwiczyć się w różnych rolach, stawiać pierwsze kroki w eksploracji seksualności. Żeby to zrobić, żeby wyjść na tę scenę społeczną, potrzebny jest bunt, który pozwala odłączyć się od najbliższych, ważnych dla nas dorosłych. To jest istotny element rytuału wchodzenia w nastoletniość. Drugi rodzaj buntu nazywam „buntem ontologicznym”. Czyli zamiast zadawania pytań „jak dobrze wychowywać?” czy „jak dobrze prowadzić szkołę?”, próbowanie pytać „co to w ogóle jest wychowanie?”, „co to jest szkoła?”. Chodzi o cofnięcie się o krok.
Czyli zwrócenie uwagi na znaczenia słów, których używamy, to byłby dla ciebie bunt? Zauważyłam, że często sam odwołujesz się do etymologii poszczególnych słów, wskazujesz na to, co mówimy, jak mówimy dane słowo. To metoda żywo dyskutowana i praktykowana wśród osób, które zajmują się kryzysem klimatycznym czy innymi problemami współczesności, które zwracają uwagę na to, żeby nie reprodukować narracji bez zastanowienia nad znaczeniem określeń i metafor, którymi operujemy.
Bo w języku jest ukryta kulturowa archeologia. Język niesie sposoby, jak kiedyś myśleliśmy. Na przykład to, że prawdopodobnie duża część rzeczowników była kiedyś czasownikami, mówi bardzo dużo o tym, co się stało z nami jako ludźmi. Na przykład „starość” to była praktyka, a nie stan. Mamy słowo „starszyzna”, które mówi właśnie o tym rodzaju mistrzowskiej starości, na którą się zapracowało. Dla mnie etymologia to niesamowita skarbnica, która pomaga wywracać utarte sposoby myślenia.
Przeczytałam gdzieś twoją wypowiedź, że edukacja to soczewka, która pokazuje stan społeczeństwa. Że jeśli przyjrzymy się temu, jak wygląda szkolnictwo, to powie nam to wiele o kondycji, w jakiej jest nasze społeczeństwo. Co ty wyczytałeś o naszej kondycji, będąc tak bliskim obserwatorem i współtwórcą szkoły?
Wrócę do początku, do opowieści o rodzinie nuklearnej. Obserwuję, jak spełnianie roli wychowawczej dla własnych dzieci w warunkach dużej zajętości rodziców jest trudne, praktycznie nieosiągalne. Mówię to, samemu będąc rodzicem i wiedząc, że jestem najsłabszy właśnie tam, gdzie najbardziej mi na kimś zależy. Tam wychodzi najwięcej moich słabości i mam tylko sporadyczne oparcie w mądrości z zewnątrz. Takiej, którą sam byłbym w stanie zaoferować innym młodym, ale nie jestem w stanie zaoferować jej własnemu dziecku. I to wszystko nie jest kwestią wyrobienia większej liczby kursów bycia dobrym rodzicem. Po prostu wychowanie to olbrzymi wyczyn do podjęcia. Zastanawiam się, czy to właśnie z tego, że nie umiemy sobie poradzić, nie wynikają nasze, rosnące w Polsce, tendencje do negowania potrzeby hierarchii społecznej, a nawet negowanie potrzeby samego wychowywania. To widać po ruchach skrajnie partycypacyjnych. Dla mnie to patologiczna wersja lewicy.
Czyli uciekamy od odpowiedzialności?
Zaczynamy mówić, że młodzi nie potrzebują starszych, że musimy obalić hierarchię, że oni są tacy sami jak starsi. No jasne, że są tak samo ludźmi, ale jeżeli jestem od kogoś dwa albo więcej razy starszy, to niesie za sobą pewien pakiet znaków zapytania, odpowiedzialności czy zakazów. Myślę, że zrównanie wszystkich w wypłaszczonych strukturach prowadzi do antywychowawczego podejścia, które jest dzisiaj zresztą częste w środowiskach szkół alternatywnych. Widać je też w stosunku rodziców do szkoły. Kiedy nauczyciel podniesie głos albo jakoś przywoła do porządku, to coraz częściej reakcją jest chęć zgłaszania do kuratorium. To, że nie potrafimy dobrze odnajdywać się w międzypokoleniowej, hierarchicznej strukturze szkoły, nie znaczy, że ona jest z gruntu zła. Całkowita rezygnacja z hierarchii jest dla mnie jednym z bardziej niebezpiecznych dziś zjawisk.
To chyba ogólny trend, nie tylko w szkołach. I wydaje mi się, że wynika z całkiem racjonalnego podejścia, że sam wiek czy stanowisko nie sprawiają, że ktoś jest bardziej uprzywilejowany niż koś inny.
Ja obserwuję stare osoby, które robiły piękne rzeczy, na przykład były zaangażowane w Solidarność. I te osoby boją się powiedzieć czy pomyśleć o sobie, że są mentorem dla osiemnastolatka. A tymczasem nie ma żadnej płaszczyzny, na której ten osiemnastolatek mógłby jakkolwiek podskoczyć tej siedemdziesięciolatce. Chodzi o niuansowość myślenia czy doświadczenie w budowaniu wspólnoty. I nadal ta siedemdziesięciolatka nie daje sobie prawa, żeby po prostu powiedzieć „nie jestem dla ciebie kumpelą”. Nie da się być starszyzną w wieku dwudziestu lat. To jest ta myśl, a może raczej lament czy zawołanie, która nie daje mi spokoju. To mi wyjątkowo łamie serce, ale też karmi, kiedy widzę, jak młodzi wokół nas przestają udawać, że nie potrzebują mentorów, i zaczynają szukać dorosłych, którzy będą im towarzyszyć i pomagać nawigować w tym trudnym czasie ich życia. W takich momentach możemy razem za tym tęsknić. Sam nadal tęsknię za kimś, kto byłby dla mnie mistrzem.
Ja chyba też za tym tęsknię, bo zainteresowałam się Liceum Sowizdrzała w pierwszym impulsie dlatego, że pomyślałam, że sama chciałabym uczyć się w takim miejscu.
Wielu dorosłych nam to mówi (śmiech).
Kacper Lemiesz – dyrektor ds. wagarów w Liceum Sowizdrzała i młodszy obrzędysta Szkoły Górników Kulturowych w Katowicach. Wcześniej zaangażowany w ruch Strajk Uczniowski (2019) i poszukiwania rewizji uniwersytetu, poprzez inicjatywy TU (2016–2019) i Rośnie (2020–2022), które prowadziły autorskie programy dla młodych dorosłych.