Przekłucie żywnościowej bańki
Z Klaudią Kryńską i Pauliną Jeziorek o suwerenności żywnościowej, agroekologii, glebie i miejskim ogrodnictwie rozmawia Aleksandra Litorowicz
W maju brałyście udział w prekonferencji organizacji obywatelskich poprzedzającej 33. Regionalną Konferencję Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) dla Europy i Azji Centralnej. W wyniku globalnego rozchwiania część państw ograniczyła eksport i zamyka swoje rynki. Wisi nad nami globalna katastrofa żywnościowa, która może trwać wiele lat, co zapowiedział właśnie António Guterres, sekretarz generalny ONZ. Podobne głosy słychać było w czasie pandemii w związku m.in. z przerwaniem łańcucha dostaw. W jakim kierunku rozwinęła się debata dotycząca tak kluczowych dziś kwestii jak wyżywienie i rolnictwo?
Klaudia Kryńska: Jako przedstawiciele i przedstawicielki organizacji oddolnych, konsultowaliśmy strategie FAO na nadchodzące lata i zgłaszaliśmy swoje poprawki i uwagi. Po dwóch intensywnych dniach nasze wspólne stanowisko zaprezentowała na forum FAO Olena Borodina – ukraińska aktywistka, profesorka, kierowniczka Katedry Gospodarki i Polityki Rolnej w Instytucie Ekonomii i Prognozowania w Ukrainie. Z oczywistych powodów naszą dyskusję zdominowały dwie kwestie: wojna w Ukrainie i kryzys klimatyczny.
Jak zapewnić bezpieczeństwo żywnościowe w tak specyficznym czasie? Jak powinien się zmienić system, aby wszyscy byli najedzeni i nikt nie pozostał z tyłu? Czy dobre jedzenie ma być przede wszystkim smaczne, czy sprawiedliwe? I wreszcie czy big data is the king, czy może przyszłość jest w rękach drobnych rolników? Nasze myśli orbitowały głównie wokół tych tematów.
Jak zaznaczała Olena, dziesiątki tysięcy drobnych rolników i setki tysięcy gospodarstw domowych odgrywały i nadal odgrywają instrumentalną rolę w obronie integralności terytorium Ukrainy, w uprawie roli, produkcji żywności i żywieniu wrażliwych społeczności Ukrainy, na obszarach zarówno wiejskich, jak i miejskich. Jeszcze przed wojną drobni rolnicy i chłopi wytwarzali przeważającą większość żywności spożywanej na Ukrainie. Według danych w latach 2018–2020 produkowali ponad 90% ziemniaków, ponad 80% warzyw i owoców, ponad 70% mleka, ponad 40% jajek i ponad 30% mięsa. Ukraina jest ważna nie tylko ze względu na swój wkład w międzynarodowy rynek zbóż i oleju słonecznikowego, ale przede wszystkim ze względu na liczbę lokalnych rynków i drobnych rolników. To oni powinni być priorytetem wobec wszystkich rządów i decydentów w regionie. Oprócz tego zwracaliśmy szczególną uwagę na skrócenie łańcuchów dostaw. Pandemia pokazała, że kiedy w supermarketach brakowało podstawowych produktów, ruch rolnictwa wspieranego społecznie i kooperatyw radził sobie świetnie. Mówiliśmy też o roli kobiet i osób młodych mieszkających na wsi oraz poruszaliśmy kwestie klimatyczne.
Naszą uwagę zwrócił też pomysł cyfryzacji rolnictwa, nazywany „rolnictwem 2.0”. To stosunkowo nowa koncepcja, a jedną z jej podstawowych cech jest zastosowanie usług geolokalizacyjnych oraz technik ułatwiających precyzyjniejsze wykrywanie zapotrzebowania gleby na konkretne substancje. Mają temu służyć urządzenia pomiarowe badające stopień wilgotności gleby oraz jej skład mineralny. Na tej podstawie system sugeruje optymalny plan podlewania oraz nawożenia, co z kolei pozwala na zmniejszenie zużycia wody i środków chemicznych. Przykład stanowi oferowany przez firmę Microsoft pakiet usług pod nazwą Farmbeats, czyli system stałego monitorowania upraw. I tu budzi się wątpliwość: owszem, bardziej precyzyjne planowanie podlewania czy nawożenia ma szansę odciążyć środowisko, ale stosowanie zaawansowanych technologii to zachęta do rozwijania dużych upraw monokulturowych. A to właśnie ujednolicanie produkcji przyczynia się do spadku różnorodności biologicznej. Wisienką na torcie jest lista firm, które miałyby dostarczać konkretne systemy i gromadzić dane o uprawach. Najlepszym przykładem jest Yara – norweski producent nawozów chemicznych. Firma, która od kilku lat inwestuje w cyfrowe urządzenia rolnicze, prowadzi teraz negocjacje z teleinformatycznym gigantem IBM w celu zaprojektowania cyfrowej platformy rolniczej. W 2017 Yara przejęła także Adapt-N – oprogramowanie precyzyjne, w pełni zintegrowane ze sprzętem rolniczym marki John Deere.
Przy okazji rozmów o odpowiedzialnych, zrównoważonych i odpornych systemach żywnościowych, a właściwie palącej konieczności ich planowania i wprowadzania w życie, bardzo często mówi się o suwerenności żywnościowej. Czym ona właściwie jest?
K.K.: Mówiąc najprościej: suwerenność żywnościowa to prawo ludności zamieszkującej jakieś terytorium do samostanowienia o własnej polityce żywnościowej – o tym, co będą uprawiać i jakimi metodami, a w konsekwencji – co trafi na ich talerze. W praktyce oznacza to, że społeczności mają możliwość chronić oraz regulować swoją lokalną produkcję rolną i lokalny handel żywnością, a także decydują, do jakiego stopnia chcą być samowystarczalne żywnościowo. Warto zaznaczyć, że suwerenność żywnościowa nie sprzeciwia się handlowi, lecz wspiera strategie i praktyki handlowe zgodne z prawem ludzi do bezpiecznego, zdrowego i zrównoważonego ekologicznie wytwarzania żywności. Takie dążenie wynika ze sprzeciwu wobec zalewania lokalnych rynków produktami z importu, których ceny są sztucznie zaniżane. Dobrym przykładem kraju, który przestał być suwerenny żywnościowo na skutek masowego importu tanich produktów z zagranicy, jest Meksyk, gdzie ponad połowa konsumowanej dzisiaj kukurydzy pochodzi z USA, i to w wersji modyfikowanej genetycznie i produkowanej na skalę przemysłową na wielkich farmach. Dzięki temu kukurydza ze Stanów jest nawet o połowę tańsza od meksykańskiej – uprawianej najczęściej przez drobnych rolników. Co to oznacza? Meksyk jest obecnie największym importerem kukurydzy na świecie. A mówimy o ojczyźnie kukurydzy – kraju, w którym to warzywo uprawia się od co najmniej 9 tysięcy lat. Cierpi na tym nie tylko gospodarka, ale cała kultura. Zresztą aspekt tradycji, zachowywania starych rodzimych odmian jako części dziedzictwa kulturowego jest bardzo ważnym elementem suwerenności żywnościowej. To właśnie szacunek dla rolników i rolniczek, dla ich pracy i wiedzy jest tu kluczowy. Wiola Olejarczyk – rolniczka ekologiczna i członkini naszej fundacji – zawsze przy tej okazji podkreśla, byśmy nie dali sobie wmówić, że obecna produkcja rolna to nasze dziedzictwo. To, jak dziś wygląda wieś i rolnictwo, to kwestia ostatnich 50–70 lat. To naprawdę nie jest żadna „polska tradycja”.
Czy suwerenność żywnościowa jest w ogóle możliwa w czasach globalnych? Czy ta koncepcja jest wydajna? Czy może wyżywić świat? Czy nie posiada jakichś ukrytych kosztów?
K.K.: Oczywiście, mówiąc o żywności, zawsze trzeba myśleć globalnie i na pierwszym miejscu stawiać kwestię wyżywienia świata. Tyle że według ostatnich szacunków obecnie produkujemy tyle żywności, że wystarczyłoby na wykarmienie 1,5 raza większej liczby ludności niż ta, która zamieszkuje Ziemię. Zwykle jednak zwolennicy argumentu pt. „głód na świecie” budzą się wtedy, gdy do debaty publicznej wprowadza się rolnictwo ekologiczne i agroekologię. Tak jakby zależało im nie na rozwiązaniu problemu głodu, lecz zahamowaniu wsparcia dla małych, rodzinnych gospodarstw. Owszem, głód wciąż jest palącym problemem, ale jak twierdzą przedstawiciele organizacji humanitarnych, m.in. PAH, powodów należy szukać nie w braku jedzenia, a w spekulacjach na rynku żywności. Jedzeniem handlowano zawsze, ale odkrycie, że z pszenicy lub ryżu można zrobić oderwany od rzeczywistości produkt finansowy, jest nowe. Dzisiaj cena zboża czy kukurydzy nie jest w prosty sposób uzależniona od popytu i podaży. A błędne koło importu i eksportu tylko ten problem pogłębia. Tak więc wspieranie suwerenności żywnościowej w tych obszarach, gdzie ludzie żyją z rolnictwa, i to na skalę globalną będzie możliwe tylko po wprowadzeniu odpowiednich regulacji na światowych rynkach żywności. Przekłucie żywnościowej bańki – to jest klucz, którego szukamy.
Ciekawi mnie suwerenność żywnościowa w kontekście pochodzenia nasion – kiedy np. nasiona należą do wielkich korporacji, one je kontrolują, a rolnik nie może siać z tego, co sam wyhodował. Czy tak jest i jakie są tego konsekwencje?
K.K.: Cieszę się, że to pytanie padło, bo rozmawiając o żywności, czasem zapominamy, że ten temat nie zaczyna się na talerzu, tylko znacznie wcześniej. Muszę tu przywołać świetny tekst Niny Józefiny Bąk i Jakuba Roka z warszawskiej kooperatywy Dobrze: Jedzenie jest modne, rolnicy mniej, którego tytuł mówi sam za siebie. Mam wrażenie, że faza na bycie keto, fit, czyste michy (ang. clean eating – przyp. red), superfoods i inne żywieniowe hasztagi odwraca naszą uwagę od sedna problemu. Ażeby jedzenie naprawdę mogło nas odżywiać i być „dobre” dla naszego organizmu, musi być wytwarzane z troską o środowisko i w sposób zrównoważony. Jedzenie zaczyna się od zdrowej, żyznej i – jak mówimy w naszym środowisku – żywej gleby. Bo gleba, to nie „podłoga, tyle że na zewnątrz”. To jej struktura i zasobność w określone pierwiastki decyduje o tym, czy rośliny będą mogły pobierać odpowiednie składniki pokarmowe, czy zbudują swoje tkanki, czy będą mogły prawidłowo rosnąć, by później dostarczać nam niezbędnych witamin i mikroelementów. Podobnie jest z nasionami – to od ich jakości zależy jakość roślin, a od ich zróżnicowania – różnorodność naszej diety. Obecnie jej podstawę stanowi 9 roślin uprawnych i naprawdę widać to w sklepach – większość produktów, które widzimy na półkach to po prostu inaczej opakowana pszenica i kukurydza, w formie np. syropów, płatków czy wypełniaczy. W ciągu ostatnich 100 lat utraciliśmy 75% różnorodności genetycznej roślin uprawnych, a winą za to można obarczać głównie korporacje nasienne i spożywcze.
Jak wynika z raportu Seed laws that criminalise farmers: resistance and fightback organizacji La Via Campesina ponad połowa, bo 55% globalnego rynku nasion jest w rękach zaledwie 10 przedsiębiorstw. W tym procesie dużą rolę odgrywają patenty i regulacje. Jednym z najbardziej znanych przykładów jest amerykański Plant Patent Act, zgodnie z którym w celu pozyskania nasion rolnicy muszą zapłacić właścicielowi patentu i zobowiązać się do bezwzględnego przestrzegania szeregu warunków, w tym do zakazu ponownego używania nasion z własnych zbiorów. Z kolei Oxfam – międzynarodowa organizacja ds. walki z ubóstwem – alarmuje: koncentracja na światowym rynku nasiennym wynosi już prawie 70%, a sam rynek podzielony jest między 4 graczy, tzw. wielką czwórkę, którą stanowią Corteva, Bayer-Monstanto, BASF i Syngenta. Nieskuteczna polityka antykartelowa, nadmierna ochrona praw własności intelektualnej, agresywne fuzje i wielkie przejęcia doprowadziły do tego, że w niektórych rejonach świata rolnicy nie mogą zbierać nasion z własnych upraw. A gdy połączymy kropki i zobaczymy, że te same firmy produkują większość syntetycznych środków ochrony roślin, pestycydów i fungicydów, a ostatnio także systemy informatyczne gromadzące dane o gospodarstwach i na tej podstawie opracowujące plan dbałości o uprawę, dostaniemy dość niestrawną mieszankę.
Nie chcę, żeby to zabrzmiało jak teoria spiskowa. Ochrona własności intelektualnej jest ważna i nikt nie domaga się zniesienia jakichkolwiek patentów. Jednak jeśli całe nasze bezpieczeństwo żywnościowe oraz różnorodność genetyczna roślin będą obwarowane patentami, a te patenty będą należeć do czterech prywatnych firm, to jako obywatele i obywatelki powinniśmy wnioskować o większą transparentność tego sektora i wspierać drobnych rolników w ich walce o sprawiedliwe traktowanie.
Czy konsekwencje wojny są jakimś zagrożeniem dla postulatów suwerenności żywnościowej?
K.K.: Nie, wręcz przeciwnie. Mówiła o tym podczas naszej prekonferencji wspominana już przeze mnie Olena Borodina. Źródło utrzymania drobnych, rodzinnych gospodarstw, bioróżnorodność i gleba są już mocno osłabione przez skutki katastrofy klimatycznej.
Do tego dochodzi pandemia COVID-19, która pogłębiła istniejące nierówności gospodarcze i społeczne, a tę diabelną spiralę podkręcają jeszcze podwyżki cen energii, które z kolei powodują powstawanie większej liczby zagrożeń związanych z utratą zatrudnienia. Jak podkreślają specjaliści, pełna skala agresji na Ukrainę jedynie obnażyła i spotęgowała dotychczas występujące problemy. Pokazała też, jak skomplikowany, często wbrew naszym interesom, jest nasz system żywnościowy. Wojna zagroziła bezpieczeństwu żywnościowemu nie tylko ludności miejscowej, ale także mieszkańcom krajów o niskich dochodach, które są zależne od ukraińskiego import żywności. Częściowym rozwiązaniem chociażby tego problemu jest właśnie suwerenność żywnościowa.
Uzależniona od importu ukraińskiego zboża Afryka mogłaby być bardziej odporna na problemy żywnościowe, gdyby nie wykupywanie ziemi rolnej na terytorium Afryki przez wielkie fundusze inwestycyjne. W Zambii, która jest jednym z droższych regionów Afryki Subsaharyjskiej, za hektar pola trzeba zapłacić jedną ósmą tego, ile kosztowałby on w Argentynie i mniej niż jedną dwudziestą tego, co w Niemczech. Może się wydawać, że napływ zagranicznego kapitału przynosi pożytek mieszkańcom Afryki – inwestorzy finansują infrastrukturę, powstają nowe miejsca pracy, rozwijają się inwestycje w technologie rolnicze. Niestety, zgodnie z raportem Banku Światowego, którego wyciek do mediów w 2010 wywołał wielki skandal, inwestorzy wybierają kraje, w których struktury państwowe są słabe, bardzo rzadko wspierają rozwój społeczności lokalnych i często nie są zainteresowani dzierżawą ziemi pod uprawę, lecz jedynie korzyściami z pompowania bańki inwestycyjnej.
Na stronie Fundacji Agro-Perma-Lab, z którą obie jesteście związane, czytamy, że globalny system produkcji i dystrybucji żywności może doprowadzić do tego, że za 60 lat na Ziemi może już nie być nadających się do uprawy gleb. A gleba to podstawa życia nie tylko ludzkiego, ale międzygatunkowego.
Paulina Jeziorek: W garści zdrowej żywej gleby może żyć więcej mikroorganizmów niż obecnie ludzi na naszej planecie. A masa mikroorganizmów żyjących na jednym hektarze ziemi może się równać masie 30 krów. Wszystkie te organizmy doprowadzają do procesów rozkładu materii organicznej, która z kolei zatrzymuje wodę i zasila rośliny w substancje odżywcze czy mikroelementy. Po prostu gleba to nie jest brunatny czy szary pył, sama w sobie jest ekosystemem. I w taki sposób powinniśmy o niej myśleć. Olga Tokarczuk w eseju Ognozja w Czułym narratorze pisała, że uświadomienie sobie naszej złożoności i zależności od innych stworzeń wprowadza do naszego myślenia pojęcie roju, symbiozy, kooperacji. Dobry rolnik powinien więc dbać nie tylko o swoje krowy, ale też o swoje mikroorganizmy glebowe. Powinien dbać o to, by w glebie znajdowała się duża ilość próchnicy, czyli substancji naturalnej powstałej w wyniku rozkładu materii organicznej. Jak nietrudno sobie wyobrazić, konwencjonalne rolnictwo nie pochyliło się nad tym życiem.
W 2014 roku Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) poinformowała, że globalne gleby degradują się tak szybko, że pozostała wierzchnia warstwa gleby, czyli tzw. warstwa uprawna zdolna wydawać plony, zniknie za 60 lat. Innymi słowy, ze względu na postępujące pustynnienie, zostało nam tylko „60 zbiorów”. Za erozję odpowiada wiele czynników, jak woda i wiatr, chodzi o wymywanie i wywiewanie wierzchniej warstwy. Ale w dużej mierze odpowiada za nią rabunkowa działalność człowieka, w tym konwencjonalne rolnictwo. Stosowanie herbicydów i pestycydów, nawozów sztucznych, nieustanna orka, oderwanie produkcji roślinnej od zwierzęcej, czyli rozerwanie naturalnych procesów – wydalania, rozkładu i zasilania kolejnego życia nawozem; uprawy wielkoobszarowe monokulturowe i hodowle przemysłowe. Wszystko to przyczyniło się do tego, że w glebie zanika życie i kończą się w niej substancje odżywcze.
Jak agroekologia chce temu przeciwdziałać? Jak ta filozofia i praktyka mogą się przeciwstawiać wielkim korporacjom i międzynarodowemu handlowi?
P.J.: Agroekologia jest bardzo obiecującą koncepcją, bo mówi o produkcji żywności w bliskiej relacji z ekosystemem, z dbałością i troską o niego. Choć pojęcie powstało w XXI wieku, praktyki agroekologiczne istnieją od tysięcy lat. W 2019 roku FAO określiło 10 jej elementów. Jednym z nich jest „wzmacnianie pozytywnych ekologicznych interakcji, synergii, integracji i uzupełniania się pomiędzy elementami agrosystemów (zwierzęta, uprawy, drzewa, gleba i woda)”. Troska o glebę jest tu podstawą. Agroekologia wprowadza więc fundamentalną, konieczną zmianę w myśleniu – czyli myślenie ekosystemowe. Jest w nie oczywiście wpisana lokalność i sezonowość. I uważamy, że w tym kierunku powinny posuwać się zmiany. Agroekologia stała się ruchem społecznym, którego celem jest przywrócenie lokalnym społecznościom prawa do wytwarzania żywności w oparciu o własną kulturę i ekosystemy, dostęp do zasobów naturalnych, ochronę ziemi i terytoriów. Oparta jest na tradycyjnej wiedzy, ale nie odżegnuje się od nowoczesnych rozwiązań. Tu pojawiają się oczywiście dylematy odnoszące się np. do cyfryzacji rolnictwa, o czym już wspominała Klaudia. Bo globalna cyfryzacja rolnictwa może podkopywać tę lokalność. Może spowodować też ogromne zapotrzebowanie na niektóre surowce, co z kolei będzie wymagać dużo intensywniejszego ich wydobywania, czyli powstawania kolejnych i kolejnych kopalni, np. miedzi. Jak dowiedziałyśmy się podczas rozmów kuluarowych na prekonferencji FAO, jednym z takich krajów, który może zostać narażony na „rozkopanie”, jest Mołdawia.
Pytanie o to, kto miałby przeciwstawić się wielkim korporacjom i międzynarodowemu handlowi, powraca jak bumerang przy każdym temacie związanym z klimatem i chyba staje się coraz bardziej klarowne, że muszą to zrobić obywatele poprzez naciski na swoje rządy. Na pewno powinniśmy przestać postrzegać rolnictwo i ochronę środowiska jako obszary, które rywalizują ze sobą i się wykluczają, ponieważ oba te sektory są ofiarami konwencjonalnego modelu wytwarzania żywności.
Na prekonferencji FAO zwróciliście też uwagę na potencjał miejskiego rolnictwa czy ogrodnictwa. Czy są one w stanie odciążyć system poprzez skrócenie łańcuchów dostaw? Czy ROD-y będą znowu, jak w przeszłości, służyły zapewnieniu bezpieczeństwa żywnościowego mieszkańców?
P.J.: By uchwycić ten szeroki kontekst, odwołam się najpierw do wystawy Sébastiena Marota Taking the Country’s Side w Lizbonie, która była jedną z głównych wystaw Lizbońskiego Triennale Architektury w 2019 roku. Opowiadała o związkach rolnictwa i architektury, wsi i miasta. Marot opowiadał tam, że jedna i druga dziedzina swój początek ma w rewolucji sprzed 12 tysięcy lat, gdy człowiek porzucił zbieraczy tryb życia, zaczął uprawiać ziemię i tworzyć dla siebie siedliska. Z biegiem czasu i na skutek różnych procesów urbanizacja i rolnictwo oddaliły się od siebie i straciły wzajemną komplementarność. Wieś i miasto stały się bardzo odległe. Marot nakreślił 4 dyskursy i 4 futurystyczne scenariusze na temat rolnictwa miejskiego. Pierwszy to orientacja tych, którzy widzą rozwiązanie w koncentracji miejskiej i intensyfikacji technologii. Nowoczesne szklarnie, farmy wertykalne, GMO, produkcja naziemna, hydroponika. W takim futurystycznym scenariuszu „ludzie skoncentrowani są w miastach, a metropolie stają się wieżami kontrolnymi ogołoconej z mieszkańców wsi”. Dwa kolejne modele różnią się od siebie dość subtelnie, uznają, że rozwój miast jest nieunikniony, ale proponują modele miast hybrydowych, gdzie rolnictwo, ogrodnictwo i hodowla się integrują; gdzie w sposób bardziej lub mniej zorganizowany wykorzystuje się nieużytki, luki i opuszczone miejsca; gdzie uprawa warzyw czy owoców wkrada się w tkankę miasta. Czwarty model kwestionuje model wielkomiejski i wysuwa hipotezę epoki postmiejskiej, gdzie różne niezależne inicjatywy rozwijają się swobodnie na terenach miejskich i pozamiejskich. Urbanistykę wspierają takie filozofie jak permakultura i agroekologia. Obecnie świadomościowo tkwimy najbardziej w tym pierwszym modelu. Ale przez impas środowiskowy rządy państw czy miast zaczęły patrzeć w kierunku takich nurtów jak permakultura czy agroekologia i inicjatyw związanych miejskim ogrodnictwem i rolnictwem. Miejska produkcja żywności może odciążyć system i uniezależnić mieszkańców od dostaw.
W Vancouver, gdzie ogrodnictwo miejskie rozwija się od końca lat 70., miasto wykorzystuje potencjał ogrodów społecznych, aby zmieniać nawyki mieszkańców. Wspierany przez władze miasta tzw. ogród demonstracyjny jest takim narzędziem. Miasto inwestuje w niego i finansuje kursy ogrodnictwa, pszczelarstwa, jednocześnie dostosowując prawo tak, by uprawa czy hodowla miejska były możliwe. W ogrodach miejskich ludzie uczą się gospodarować wodą czy kompostować, a praktyki te przenoszą do swoich ogródków, odciążając tym samym sieci miejskie czy systemy gospodarowania odpadami. Produkując dla siebie jakiś procent żywności, w większej skali wpływają na zmniejszenie transportów z żywnością wjeżdżających do miast, tym samym zmniejszając ruch miejski. Tak jak i w przyrodzie, tak i w miejskiej dżungli, to wszystko jest ze sobą powiązane.
W takim podejściu przodują miasta w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych czy Australii, skąd wywodzi się permakultura. W Europie coraz większą wagę przykłada się do ogrodniczej edukacji dzieci. W Amsterdamie istnieje kilkanaście ogrodów szkolnych, gdzie przez cały sezon uczniowie szkół publicznych i prywatnych uczą się ogrodnictwa i gotowania. Choć jest to u nich tradycja dość stara, pieczołowicie się ją podtrzymuje i rozwija. Również Irlandia czy Wielka Brytania już inwestują w edukację ogrodniczą dzieci.
My zaś mamy piękną tradycję związaną działkami ROD, co nazwałabym narodowym hobby Polaków. W Polsce jest około 5 tysięcy rodzinnych ogrodów działkowych (a to prawie milion działek), które zajmują około 40 tysięcy hektarów biologicznie czynnej powierzchni. Choć stają się obecnie raczej miejscem rekreacji niż uprawy żywności, cieszy zmiana w podejściu zarządu ROD, którą widać w wydawanych przez Polski Związek Działkowców i bezpłatnych dla działkowców publikacjach, jak np. Bądźmy świadomi, bądźmy eko albo Nowoczesna działka ROD, gdzie zaleca się nowoczesne zrównoważone podejście, czyli np. rezygnację z chemii albo trawnika i zachęca do uprawy żywności i troski o ekosystem. Obecnie przeznaczono także duże środki unijne na rozwój zielonej infrastruktury, o które mogą ubiegać się ROD-y. Znaczy to, że wielki potencjał tych przestrzeni przestaje być ignorowany.
Natomiast ogrodnictwo społeczne, do którego bardzo zachęcam, bo jestem w nie zaangażowana od prawie dekady, wspierane jest przez władze miasta w Warszawie, Krakowie i Wrocławiu. Często natomiast rozwija dlatego, że ludzie, tkwiąc w chorym systemie, poszukują enklaw, wysp, gdzie życie choć przez chwilę wygląda, jak powinno. W ogrodach społecznych ludzie troszczą się o ekosystem i współpracują. Jest to też świetne przygotowanie do tego, co może nadciągnąć.
No dobrze, ale czy sadzenie własnych roślin na balkonie, parapecie naprawdę coś zmienia? Przecież nie wyżywimy się z tego nawet latem, nie mówiąc już o całym roku.
K.K.: Oczywiście wyżywienie rodziny z uprawy balkonowej albo parapetowej jest niemożliwe, ale też nie o to tutaj chodzi. Własna uprawa uczy szacunku do wytwarzania jedzenia w ogóle i choć trochę przybliża nam problemy ludzi, którzy robią to na co dzień, na dużo większą skalę i od których zależy nasze bezpieczeństwo żywnościowe. Uczy pokory wobec natury, wobec zjawisk pogodowych i pokazuje, jak ciężka jest to praca i jak dużej wiedzy wymaga. Stawianie wszystkich żetonów na własne uprawy, bycie samotną wyspą, eremitą w ekobunkrze to ślepa uliczka. Ważne jest nie to, by nagle stać się samowystarczalnym żywnościowo, ale by zwracać uwagę na szerszy kontekst – wspierać rolnictwo ekologiczne, w tym uprawy miejskie, chronić bioróżnorodność i wreszcie wprowadzić temat produkcji żywności i jej konsekwencji dla środowiska do debaty publicznej. Dofinansowywać organizacje pozarządowe, które działają w tym zakresie, rozmawiać, współdziałać i zacząć zauważać, że jedzenie nie zaczyna się na talerzu. Smaczne, zdrowe, dietetyczne, jedzenie jest przede wszystkim polityczne. Może dzięki tym krzaczkom pomidorów na balkonie to się jakoś przebije do Sejmu i do telewizji śniadaniowych.
P.J.: Będąc niedawno na wsi, koleżanka zauważyła, jak okoliczni mieszkańcy przyszykowali w plastikowych workach trawę, może po koszeniu trawnika na podwórku, i wystawili te worki do wywózki dla przyjeżdżającej w te okolice śmieciarki. Nie wiem, jak sobie to wytłumaczyć, ale chyba utratą wiedzy, która nastąpiła wraz z industrializacją i eksodusem mieszkańców wsi do miast. Trudno więc oczekiwać od mieszkańców miast, że będą rozumieć zależności ekosystemów, żyjąc w oderwaniu od wsi lub w kontakcie z wsią, która traci tę ważną wiedzę. Wydaje się, że uprawa pomidorków na balkonie, dość ostatnio popularna, załatwia kilka spraw. Dla niektórych to symboliczny sposób na odzyskanie sprawczości i poczucia bezpieczeństwa. Potrafię wytworzyć żywność, nie jestem skazany/skazana tylko na to, co jest mi dostarczane. Dla innych jest to radosna forma bycia częścią ekosystemu i troski chociażby o ten jeden krzak. Jeszcze dla innych jest to forma manifestu i sprzeciwu wobec konwencjonalnej produkcji. Każdy pomidor balkonowy przyczynia się do zainteresowania tematem wytarzania żywności, który jest tak ważny, a tak mało seksi. Bo kogo w mieście interesuje rolnictwo, dopóki nie zrozumie jak bardzo go dotyczy? Rozumienie musi być poparte doświadczaniem. A poza tym ilekroć wkładam do doniczki malutką nasienną kuleczkę, a potem wybucha z niej zieloność i kolorowe owoce, mówię do siebie w duchu: it’s a kind of magic.
Klaudia Kryńska – absolwentka socjologii stosowanej i antropologii społecznej na Uniwersytecie Warszawskim. Miejska ogrodniczka, wieloletnia członkini Wspólnego Ogrodu przy Służewskim Domu Kultury, działająca obecnie w Fundacji Agro-Perma-Lab promującej agroekologię i permakulturę oraz w zespole Bujnej Warszawy – organizacji zajmującej się promowaniem idei ogrodnictwa miejskiego i wspieraniem nowo powstających ogrodów społecznościowych. Edukatorka i aktywistka szerząca ideę suwerenności żywnościowej, m.in. w ramach Kooperatywy Spożywczej „Dobrze” i sieci Nyeleni Polska. Animatorka społeczna współpracująca m.in. z Centrum Kultury Zamek, Fundacją Malta i Biennale Warszawa.
Paulina Jeziorek – ogrodniczka miejska i edukatorka. Współzałożycielka ogrodu społecznego Wspólny Ogród SDK w Warszawie i ogrodu społecznego Wolna Wisła w Toruniu. Współpracuje z fundacją Agro-Perma-Lab. Współtworzyła ogród w Wozowni w Warszawie. Członkini kolektywu Jadalnia Warszawa, który mapował dzikie jadalne rośliny w mieście. Współtworzyła dział edukacji Akademii Dokumentalnej i Kina Luna, realizując edukacyjne ekologiczne cykle filmowe dla dzieci i dorosłych.