menu

Opowieści Dziecka o Krainie, Policji, Bojówkach i Mieście

Anna Grzymała: Zdejmij mundur, przeproś matkę, dzięki uprzejmości artystki

Baśnie ursynowskie to cykl obrazów, które Anna Grzymała łączy z tekstem fabularnym. Ten oryginalny zabieg zaprasza do gęstego świata, w którym fantazja zasilana jest aktualnymi wydarzeniami. Prezentujemy fragment cyklu, który przyniósł artystce w tym roku wyróżnienia i nagrody podczas finałów dwóch konkursów: Nowy Obraz Nowe Spojrzenie oraz Artystyczna Podróż Hestii.

W dawnych czasach, tak dawnych, jak tylko w baśni jest możliwe, kiedy ludzie nie rozumieli jeszcze większości zjawisk, które obserwowali, ale nie na tyle dawnych, żeby się nad nimi nie zastanawiali, na Ursynowie przyszło na świat niezwykle mądre niemowlę. Nie pozwalało rodzicom czytać sobie bajek na dobranoc, tylko samo tego opowiadało im historie, które rodziły się w jego główce, gdy całymi dniami zajmowało się swoimi niemowlęcymi sprawami. Rodzice czuli, że Dziecko pragnie przekazać im coś ważnego, jednak nie potrafili zrozumieć jego języka. Ponieważ matka, znana na całym Ursynowie kognitywistka, była najmądrzejszą kobietą w całej dzielnicy, udało jej się znaleźć sposób na przetłumaczenie tych opowieści. Były to zawsze dwie historie dziennie: jedna w południe, kiedy słońce świeciło najmocniej, i jedna pod wieczór, kiedy słońce kładło się spać, a do życia przebudzał się księżyc. Czasami były dłuższe, czasami krótsze, a czasami Dziecko opowiadało jedną przez parę dni, bo taka była skomplikowana. Z początku rodzice byli przerażeni, gdyż historie Dziecka wydawały się okrutne i pełne przemocy. Wyobrażali sobie, że zostało opętane przez jakieś siły nieczyste albo że doznało jakiegoś psychicznego skrzywienia, którego wcześniej nie spostrzegli. Zastanawiali się także, czy nie robi sobie żartów z naiwnych i przejętych rodziców. Jednak po jakimś czasie pojęli, że opowieści te tworzą ciąg narracyjny. Zrozumieli, że Dziecko nie jest sadystyczne czy wyrachowane, ale że próbuje przekazać im złożoną wizję na temat mitycznej Krainy, w której odnajdowali zaskakujące dla nich paralele do rodzimego Ursynowa i sytuacji jego obywateli.

Opowieści Dziecka

Anna Grzymała: Zatrzymanie, dzięki uprzejmości artystki

Baśń o Internecie

Gdzieś na krańcach Krainy, w małej, skromnej chatce, mieszkała Staruszka ze swoim Wnuczkiem, którego bardzo kochała. Był to najzdolniejszy, najsilniejszy i najpiękniejszy chłopiec w tamtych rejonach. Miał niezwykle delikatne dłonie i niesamowity zmysł łączenia kolorów. Nieopodal chatki rozpościerała się ogromna i piękna łąka, na której rosły wszystkie rodzaje kwiatów. Babcia i Wnuczek często po niej razem biegali i zbierali kwiaty, a później dekorowali nimi chatkę. Żyli z hodowli świń, a dochodami dzielili się po równo. Wiedli dobre i dostatnie życie. I tak mijały im lata na wesołej, chociaż coraz bardziej męczącej pracy.

Miejsce, które zamieszkiwali, było bardzo oddalone od centrum Krainy, dlatego wszystkie wynalazki, odkrycia uczonych czy technologiczne nowinki docierały tam z opóźnieniem. Przyszedł jednak wreszcie taki dzień, kiedy również do ich chatki zawitał Internet – najnowsze odkrycie mędrców. Był to mały chochlik, cały biały, o sprytnej i wesołej twarzyczce. Jednak ta niewinna minka zdawała się skrywać coś tragicznego i mrocznego. Staruszka od razu go pokochała, gdyż miał w sobie dziecięcy urok, za którym tęskniła. Wnuczek przecież już dawno zmienił się w poważnego dorosłego, zresztą coraz rzadziej go widywała, bo spędzał wieczory z pastuszkami z sąsiedniego gospodarstwa i zaniechał rozmów z babcią, a o bieganiu po łące nie było już mowy. Chochlik za to spędzał ze Staruszką cały swój czas i doskonale potrafił ją zabawić. Sprawiał, że samotne, chłodne wieczory stawały się całkiem przyjemne, a nawet radosne. Opowiadał jej o odległych krainach, o nieznanych gatunkach zwierząt, o niesamowitych stworach zamieszkujących przeciwny kraniec Krainy. Roztaczał przed nią wizje przepychu pałaców i bogactwa strojów najmożniejszych mieszkańców, które ona mogłaby posiadać, gdyby nie była biedna i nie mieszkała na wsi. Mówił Staruszce, że jej brak środków do wystawnego życia, które tak bardzo chciałaby mieć, wynika z podejścia Wnuczka, który przesiaduje z pastuszkami na łące, zamiast więcej czy bardziej efektywnie pracować. Szeptał jej dniami i nocami opowieści o bogactwach, jakie przecież znajdują się w zasięgu jej ręki, i sugestie, jakoby Wnuczek nie troszczył się o nią wystarczająco. Opowiadał też historie o wnukach, którzy tak kochają swoje babcie, że są w stanie oddać im ostatni kawałek chleba, a nawet poświęcić dla nich życie.

I tak chochlik coraz bardziej omotywał Staruszkę swoimi podszeptami. Opowiadał też żarty, śmiali się oboje z głupoty próżnującego Wnuczka. Później mówił jej o tym, jaki kolor miała trawa, kiedy Staruszka była młodą dziewczyną, i jaka była wtedy piękna. Opisywał, jaką miękką sierść mają młode króliki i jak na łące błyszczą się w słońcu stokrotki. Babcia była tak wzruszona, że już chciała wyrzec się obrzydłego Wnuczka i adoptować Internet, kiedy ten szepnął jej, że widział, jak Wnuczek w nocy kradnie świnie dla siebie, aby ją oszukać. Wtedy coś w niej pękło, zaczęła płakać i wyklinać na tego nieroba i złodzieja. Chochlik uspokoił ją i nakreślił sytuację cenową mieczy na ryneczku, zaznaczając, że jest duża przecena na taki lekki i krótki, co to go nawet najstarsza i najsłabsza starowinka mogłaby unieść i skutecznie użyć. Niewiele myśląc, kobieta pobiegła na ryneczek, zakupiła mieczyk, zakradła się na łąkę, gdzie Wnuczek leżał z pastuszkami i użyła narzędzia. A chochlik chichotał w chatce i aż turlał się po podłodze z uciechy.

 

Baśń o Lesie Produktów

Mieszkańcy Wioski byli wesołymi ludźmi, mającymi wiele przeróżnych pasji. Nudzili się niezwykle rzadko, gdyż dużo pracowali, a w czasie wolnym oddawali się swoim zainteresowaniom. Pracowali dużo, ponieważ żywili się tym, co sami wyhodowali, i musieli dbać o swoją ziemię. Dzięki temu też każdy z nich posiadał równą ilość dóbr. Nie kwestionowali tego, że muszą pracować, gdyż widzieli, że wszyscy pracują tak samo i że daje im to satysfakcję. Istniała ogólna, mglista wiedza o tym, że jest jakiś Król, który ma pełno bogactw i raczej nie pracuje, ale nikt go nigdy nie widział, więc nikomu to nie przeszkadzało. Mówiono nawet czasem, że szkoda tego Króla, bo na pewno nie ma tak wspaniałego życia jak mieszkańcy Wioski i pewno nie jest taki wesoły, skoro nie pracuje. Poza tym zajmuje się rządzeniem całe dnie, a to na pewno jest okropnie nudne i męczące.

Anna Grzymała: Las produktów, dzięki uprzejmości artystki

Zdarzyło się raz tak, że do Krainy przybył przyjaciel Króla, Władca Zachodu, lądu oddalonego od Krainy o całe pięć dni podróży. Władca ten był cały ze złota i nosił dziwaczny uniform. Z szyi zwisał mu kawałek czerwonego materiału, miał białą koszulę, a na niej jakby miękką zbroję z materiału w czarnym kolorze. Podróżował po Krainie, oglądając włości przyjaciela i porównując je ze swoimi. Gdy przejeżdżał obok Wioski, niezwykle zdumiał go widok pogwizdujących, wesołych mieszkańców, uprawiających ziemię. Zatrzymał się, podszedł do nich i zapytał w swoim języku:

– Co robicie? O co tu chodzi? Dlaczego nie odpoczywacie?

Był bardzo wysoki i cały ze złota, więc mocno odbijał światło słoneczne i robił niesamowite wrażenie. Mieszkańcy Wioski wpatrywali się w niego jak zaczarowani. Nie odpowiedzieli, więc zapytał jeszcze raz, głośniej i wyraźniej:

– Dlaczego pracujecie? Czyżbyście nie mieli lasów obrośniętych produktami? Jesteście głusi czy głupi? Nie odpowiadacie. W takim razie pomogę wam i poprawię wasz los! – powiedział Władca i rzucił na pole trzy złote ziarna.

Mieszkańcy Wioski, nieświadomi niczego, wrócili do pracy i do pogwizdywania. Następnego dnia, gdy wstali i udali się na pole, aż oniemieli ze zdumienia. Nie było już pola! W jego miejscu wyrósł ogromny las, niezwykle bujny i zielony. Z jego wnętrza dobiegały najradośniejsze śpiewy ptaków, jakie kiedykolwiek słyszeli. Trawa i liście drzew były tak oszałamiająco zielone i błyszczące, że nie mogli oderwać od nich wzroku, wpatrywali się w różne wspaniałe odcienie tego koloru. Zapach, jaki roznosił się z lasu, przywoływał wspomnienia z wczesnego dzieciństwa i odurzał swoją świeżością. Kwiaty tam rosnące miały bardzo miłe twarzyczki, uśmiechały się do mieszkańców Wioski i rozbrzmiewały dźwięcznym śmiechem. Na drzewach i krzewach rosły wszystkie rodzaje produktów, jakie tylko można sobie wyobrazić, a może i jeszcze więcej.

Były tam drzewa obrośnięte przeróżnymi słodyczami: od słodkich żelkowych misiów przez kolorowe waty cukrowe po kwaśne gumy do żucia, na czekoladowych wizerunkach idoli kończąc. Obok nich mięsne gąszcze pełne były najwykwintniejszych kiełbas, pasztetów i pieczeni, roztaczających takie zapachy, że mieszkańcom Wioski ślinka sama ciekła. Dalej widać było drzewa, na których rosły przeróżne piękne urządzenia kuchenne. Ich metalowe części lśniły w promieniach słońca wpadających do lasu poprzez liście. Pośród urządzeń kuchennych widać było także środki czystości w niezwykłej urody, błyszczących, kolorowych opakowaniach. Rosły tam też krzewy pełne rozmaitych pistoletów, noży i karabinów oraz strojów żołnierza czy policjanta dla dzieci. Zza krzewów prześwitywały palmy porośnięte egzotycznymi przyprawami i wszystkimi rodzajami płatków do mleka. Były tam krzewy uginające się od nadmiaru zwisających z nich bletek papierosowych, we wszystkich kolorach i rozmiarach. Gdy się weszło głębiej i skręciło za drzewkiem z dewocjonaliami, wkraczało się do alkoholowego zagajnika. Rosły tam szampany w złotych butelkach, likiery o nieoczywistych sezonowych smakach, kolorowe wina i piwa z różnych stron świata, wódki nazwane po pianistach i kompozytorach, a na najmniejszych krzewach malutkie stumililitrowe buteleczki, zawierające wódki we wszystkich kolorach i w najróżniejszych smakach, słodkie jak cukierki. Gdziekolwiek się spojrzało, migały i kusiły produkty spożywcze, kosmetyki, krzyżówki, broń, bielizna i wiele, wiele innych.

Widać było, że las jest ogromny i za widocznymi na skraju drzewami i krzewami kryje się całe mnóstwo innych niezwykłych przedmiotów. Wszystko to kusiło niesamowitym bogactwem barw, dźwięków i zapachów, budząc niemal nabożny podziw, ale i lęk przed wejściem do środka. Pokusa jednak silniejsza była od strachu. Mieszkańcy Wioski wkroczyli do lasu i zaczęli oglądać i zrywać produkty. Nie wszedł jedynie Kefir, bezdomny muzyk, który nawet nie zauważył lasu, zajęty graniem na mandolinie. Nikt nie dziwił się jego postawą, gdyż bezdomni w Krainie uważani byli za istoty magiczne, które rządzą się swoimi prawami, przez co więcej im było wolno, a wszystkie ich zachowania były szanowane i podziwiane.

Nastały niezwykle szczęśliwe czasy i zapanował niewyobrażalny dobrobyt. Mieszkańcy Wioski przestali uprawiać ziemię i hodować zwierzęta. Już nie pracowali, tylko odpoczywali całe dnie. Kiedy byli głodni, szli do lasu i zrywali sobie dowolne produkty. Gdy byli już najedzeni, spacerowali po lesie i brali to, co im się akurat spodobało. Produkty nigdy się nie kończyły, a często nawet pojawiały się nowe ich rodzaje. Dzieci uwielbiały wyprawy do lasu i dorośli często szli tam z wymówką, że robią to dla swoich pociech, chociaż równie chętnie i łapczywie chwytali za produkty.

Księżyc przepłynął dookoła Krainy dobre kilkanaście razy, kiedy mieszkańcy Wioski zaczęli zauważać, że coś jest nie tak. Kiedy wchodzili do lasu, na skraju zawsze siedział Kefir i śpiewał o nich. Gdy zaczynali słuchać słów jego pieśni, bardzo się denerwowali i krzyczeli na niego, ponieważ wiedzieli, że ma rację.

Nie śpią już mieszkańcy Wioski,
Nasza kraina bezsennością ogarnięta.
Talenty stracili.
Co kto umiał, co kto lubił,
Nikt już nie pamięta – śpiewał Kefir.

I ludzie widzieli, że spędzają cały swój czas w lesie i że już nawet nie odpoczywają, tylko wciąż zrywają kolejne produkty. Spostrzegli, że coraz częściej kłócą się z sąsiadami. Zaczęli dostrzegać, że zatracili umiejętność spania i nawet tego nie zauważyli, i że już nie pamiętają zupełnie o swoich pasjach, a ich dzieci są coraz tłuściejsze i mają niezdrową cerę. Jednak było już za późno, Wioska została wchłonięta przez las, który rósł coraz większy i większy. Tylko bezdomny muzyk Kefir siedział na jego skraju i smutno śpiewał.

Baśń o bojówkach Słońca i Księżyca

Na zachodzie Krainy znajdowały się przepiękne tereny, usłane wielkimi, urokliwymi jeziorami, otoczonymi ogromnymi łąkami, na których rosły bratki o najprzeróżniejszych barwach. Pośród tych łąk powstało Miasto. Jego zabudowę cechował stylowy eklektyzm, domy zbudowane były z betonu pomalowanego na kolory budyniu we wszystkich smakach. Przestrzenie pomiędzy budynkami też wypełnione były łąkami pełnymi bratków. W środku Miasta stał wielki Pałac i nikt nie wiedział, kto w nim mieszka, ale mieszkańców zbytnio to nie interesowało. Zajmowali się swoimi sprawami, byli spokojnymi, nastawionymi pokojowo ludźmi, którym do szczęścia potrzeba niewiele. Potrafili cieszyć się nawet z małych przyjemności. Nigdy też nic nie ukrywali ani nie okłamywali siebie nawzajem, co związane było ze specyfiką światła w Mieście. Było to bowiem miejsce wyjątkowo hojnie obdarowane światłem. Przez cały dzień na niebie widniało bardzo mocno świecące Słońce, oświetlające i ogrzewające swoimi promieniami nawet najbardziej poukrywane zakątki. W nocy natomiast z nieba nie znikał Księżyc, świecąc równie mocnym, choć chłodnym światłem. Dlatego właśnie niczego w Mieście nie dało się ukryć. Żadne ciemne sprawki mieszkańców nie mogły pozostać niezauważone, w konsekwencji nic złego nie burzyło ich spokoju.

Słońce i Księżyc byli najlepszymi przyjaciółmi i chętnie wspólnie się relaksowali, obserwując swoje ulubione miasto, jego szczęśliwych mieszkańców i ich spokojne życie, tak odmienne od tego, co przyszło im oglądać w innych, często ogarniętych konfliktami miejscach. Byli bardzo zadowoleni, że wreszcie, po tylu próbach i niekończących się wędrówkach po różnych niebach, udało im się znaleźć miejsce, gdzie mogą odpocząć od przemocy i patrzeć na spokój. Nie wiedzieli jednak, że spokój nie może trwać wiecznie i – tak jak tafle jezior otaczających Miasto – musi się kiedyś wzburzyć.

Pewnej chłodnej nocy, kiedy Księżyc ziewnął i przymknął na chwilę oczy, w głowie jednego z mieszkańców Miasta zakiełkowała dziwna myśl, która nie wiadomo skąd się pojawiła. Spojrzał na Księżyc i pomyślał, że ślicznie świeci i że jest piękny. A potem przyszła następna myśl: „Księżyc jest wspaniały, Słońce w porównaniu z nim to marny pyłek – pomyślał. – Słońce jest paskudne! Takie brzydko żółte, że aż bolą oczy, jak się tylko na nie spojrzy. Chciałbym, żeby Księżyc świecił całą dobę, a Słońce najlepiej żeby zostało usunięte!”. Tak rozmyślając, krążył po Mieście, a z każdym krokiem i każdą myślą rosła w nim agresja. Gdy na trasie swojego spaceru spotkał innego mieszkańca, opowiedział mu o swoich przemyśleniach, a tamten po zastanowieniu przyznał mu rację. Odtąd szli razem, a przez to, że kroków i nienawistnych myśli było dwa razy więcej, ich agresja rosła dwa razy szybciej. Po jakimś czasie spotkali kolejnego mieszkańca i gdy podzielili się z nim swoimi odczuciami, okazało się, że ten ich nie podziela, a wręcz ma odczucia przeciwne, które zamanifestował z równie agresywną zaciętością co oni.

– Słońce jest najlepsze! Wasz durny Księżyc nie dorasta mu do pięt! – krzyczał.

Anna Grzymała: Starcie bojówkarzy Słońca i Księżyca, dzięki uprzejmości artystki

Wywiązała się między nimi bójka, która nie zakończyła się ani niczyim zwycięstwem, ani poważnymi obrażeniami. Trzej mieszkańcy Miasta wrócili do domów zmieszani. Nie rozumieli, co się właściwie wydarzyło, ale przeczuwali, że zaszła jakaś znacząca zmiana i że nic już nie będzie takie jak dawniej.

Następnego dnia, gdy Słońce wstało i pojawiło się na niebie, ujrzało dziwny widok. Znacznie mniej mieszkańców niż zwykle przechadzało się ulicami lub siedziało na łąkach, uśmiechając się i czekając na pierwsze jego promienie. Spostrzegło też małe grupki, które szybkim krokiem umykały do najbliższych piwnic, z minami sugerującymi knucie czegoś niedobrego. Miasto powoli się polaryzowało. Powstały dwie grupy: miłośników Słońca, którzy nienawidzili Księżyca, i księżycowych maniaków, którzy do Słońca czuli wstręt. Jednak nie wszyscy mieszkańcy dali zawładnąć sobą temu szaleństwu. Gdy ktoś próbował ich zwerbować do swojego stowarzyszenia, nie zgadzali się i mówili, że ten podział jest bezsensowny. Nie tłumiło to jednak zapału tych najbardziej radykalnych, a wręcz powodowało to jeszcze większą ich zaciętość.

Słoneczni spotykali się w południe na najbardziej oświetlonym przez Słońce placu Miasta i układali plany, jak pozbyć się Księżyca. Wymyślili zbudowanie długiej drabiny, aby wspiąć się do niego, pobić go, zwyzywać i zdjąć z nieba, a następnie zniszczyć w płomieniach. Zaczęli organizować grupowe wyprawy do lasu po drewno na drabinę. Żeby rozpoznawać się nawzajem i odróżnić od znienawidzonych Księżycowych, uszyli sobie zielone opaski na ramiona z symbolem słońca i przyjęli zieleń jako swoją barwę bojową. Uszyli też flagi i przygotowali niewielkie papierowe naklejki z namalowanym symbolem słońca lub nienawistnymi tekstami wycelowanymi przeciwko miłośnikom Księżyca. Rozklejali je po Mieście, aby oznaczyć tereny swoich wpływów i denerwować przeciwników. Skomponowali też pieśni wielbiące Słońce i głoszące wizję idealnej przyszłości bez Księżyca na niebie. Utworzyli oddziały dziecięce, poubierali swoje dzieci w barwy zieleni i kazali im śpiewać te pieśni w południe na placu.

Księżycowi natomiast przyjęli barwę pomarańczową i także uszyli sobie opaski: pomarańczowe z czarnym półksiężycem. Spotykali się w piwnicach z małymi okienkami o zmierzchu, gdy obrzydzające ich Słońce chowało się za horyzontem. Opowiadali sobie o globalnym ociepleniu, twierdząc, że Słońce niszczy ich planetę. O raku skóry, którego można się nabawić od Słońca, i o udarze słonecznym mieszającym zmysły. Przyjęli zasadę, że nie wolno wychodzić na zewnątrz w ciągu dnia, chyba że w celu zwalczania Słonecznych, którzy w ogóle nie pojawiali się na dworze w ciągu nocy. Planowali zniszczyć ich formację całkowicie, wyedukować wszystkich mieszkańców Miasta na temat zgubnego działania Słońca. Aby zbudować ogromną tarczę, która odbijałaby jego niszczycielskie promienie w inną stronę, zbierali wszystkie dostępne im metalowe przedmioty i przetapiali je. Wieszali na ulicach Miasta atrakcyjnie dla oka zakomponowane plakaty edukacyjne w ostrych, przyciągających wzrok kolorach, ostrzegające przed Słońcem i propagatorami tej niebezpiecznej ideologii. Ułożyli także piosenki obrażające Słonecznych i zaczęli trenować sztuki walki, aby z nimi walczyć.

Anna Grzymała: W Krainie, dzięki uprzejmości artystki

Grupy podrzucały sobie nienawistne liściki, denerwując się nawzajem i tworząc atmosferę agresji i gotowości do walki. Słoneczni krążyli po mieście, pytając wszystkich napotkanych Mieszkańców, po której są stronie. Gdy ktoś odpowiadał, że po żadnej, bili go dotkliwie, bo byli przekonani, że ich okłamuje. Uważali bowiem, że ich spór jest tak istotny, iż nie można nie wybrać żadnej ze stron. Najbardziej agresywni i najlepiej wytrenowani przedstawiciele grup zaczęli spotykać się na polanach pod Miastem, by ze sobą walczyć. Były to walki niezwykle okrutne, skutkujące w liczne obrażenia i straty ludzkie. Z czasem walka przeniosła się do Miasta. Mieszkańcy niebiorący w niej udziału bali się wychodzić z domów, ponieważ na zewnątrz roiło się od bardzo agresywnych grup, które pod byle pretekstem mogły człowieka zaatakować i zrobić mu krzywdę. Na przykład pewien mieszkaniec Miasta – jeden z niewielu, którzy mimo atmosfery konfliktu, rosnącej agresji i nienawiści pozostali spokojni – wybrał się któregoś wieczoru na przechadzkę. Napadło go dwóch Księżycowych i dotkliwie pobiło. Zwyzywali go i na koniec jeszcze opluli, a to tylko dlatego, że miał zielony berecik.

Zaczęły rozpadać się małżeństwa. Księżycowa żona zdradzała swojemu ugrupowaniu, że jej mąż jest Słoneczny, podawała miejsce jego pobytu i pozwalała, aby bojownicy z jej frakcji porwali go i torturowali. Gdy dziecko Słonecznych powiedziało, że Księżyc, który widziało przez okno, ładnie w nocy świeci, dostawało od rodziców dotkliwe lanie i szlaban na słodycze na miesiąc. Lasy zaczęły znikać w zastraszającym tempie, ścinane na drewno do budowy drabiny. Frakcja księżycowa natomiast organizowała napady na domy i instytucje publiczne, aby zgromadzić jak najwięcej metalowych przedmiotów, potrzebnych im do stworzenia tarczy. Słońce i Księżyc patrzyli na to wszystko z rosnącym przerażeniem. Nie rozumieli, co się dzieje i z jakiego powodu mieszkańcy wyrzekli się spokoju i szczęścia i pogrążyli się w konfliktach i agresji.

W Mieście żył pewien chłopczyk, którego rodzice byli wyjątkowo zaciętymi Księżycowymi i karali go mocno za chociażby wspomnienie o Słońcu. Któregoś dnia wymknął się z domu, aby w końcu ogrzać się na dworze i przespacerować po Mieście. Rodzice byli tak zaangażowani w planowanie najbliższego ataku, że nawet nie zauważyli jego zniknięcia. Chłopczyk chodził długo po ulicach skłóconego Miasta i czuł, jak z każdą kolejną zaobserwowaną sytuacją rośnie w nim strach. Przestał czuć się bezpiecznie w okolicy swojego domu, gdzie bawił się zawsze bez żadnej obawy. Był to dla niego duży cios, który spowodował, że w jednym momencie skończyło się dla niego beztroskie dzieciństwo i Chłopiec przekroczył próg świadomej dojrzałości.

Postanowił wyruszyć na wyprawę, żeby odnaleźć rozwiązanie problemu zżerającego od środka Miasto, które bardzo kochał, było bowiem całym jego światem. Krążył długo po ulicach i przeprawiał przez łąki pomiędzy budynkami. Po drodze minął policyjny patrol. Policjanci, mimo odbywającej się przed ich oczami krwawej bójki, stali obok obojętnie. Zamiast zareagować i pomóc bitemu człowiekowi, zatrzymali Chłopca, dokładnie wypytali go o to, dokąd idzie, i przeszukali jego kieszenie. Nie znaleźli jednak nic podejrzanego, więc puścili go wolno, grożąc palcami na odchodne. Po wyczerpującej wędrówce w mocno świecącym Słońcu, które z uwagą śledziło jego poczynania, Chłopiec dotarł do bram Pałacu. Pomyślał, że być może tutaj znajdzie jakieś wskazówki, więc przeprawił się przez fosę i przekroczył ogromną, zdobioną bramę. Po wejściu do Pałacu okazało się, że wewnątrz jest znacznie większy, niż się wydaje, gdy ogląda się go z zewnątrz. Szedł długim korytarzem i zaglądał po kolei do wszystkich pokoi, które mijał. Były niezwykle bogato zdobione i pełne przepychu, jednak nikogo w nich nie zastał. Droga pałacowymi korytarzami dłużyła się, a Chłopczyk był coraz bardziej zmęczony. Oczy już mu same się zamykały, więc w pewnym momencie położył się na podłodze i zasnął. Ze snu wybudziło go lekkie szturchnięcie w ramię. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą sympatycznie wyglądającego Krasnoludka. Chłopiec zapytał go, czy ktoś oprócz niego mieszka w Pałacu. Ten odpowiedział, że tak, ale że źle szuka, i że w ten sposób nie znajdzie. Zaprowadził go tajemnym przejściem, krążąc po labiryncie korytarzy mieszczących się za ukrytymi drzwiami, do jedynego zamieszkanego pałacowego pokoju. Chłopczyk grzecznie podziękował Krasnoludkowi i otworzył drzwi. Ujrzał komnatę, której cała podłoga wyłożona była grubymi, misternie zdobionymi dywanami. Na dywanach siedzieli mężczyźni, którzy trzymali coś w rękach i albo układali to na dywanach, albo krzyczeli coś do siebie. Były ich całe rzesze, tak że Chłopiec zupełnie nie potrafił oszacować ich liczby. Po podejściu bliżej okazało się, że mają w rękach mnóstwo figurek, głównie przedstawiających żołnierzy i wojskowy sprzęt. Były tam także figurki przedstawiające bojowników z zielonymi i pomarańczowymi opaskami na ramionach. Mężczyźni ustawiali je na dywanie w układach symulujących bicie się figurek lub zderzali je ze sobą, wydając przy tym radosne okrzyki. Głośno też dyskutowali o strategiach ataku i obrony.

Anna Grzymała: Zabawa w wojnę, dzięki uprzejmości artystki

– Co robicie? – spytał Chłopczyk, gdy ochłonął z wrażenia, jakie wywarł na nim niecodzienny widok.

– Bawimy się w wojnę, chcesz dołączyć? – powiedział jeden z mężczyzn. – Możesz iść do Pomarańczowych, brakuje im ludzi. – Wskazał mu grupę mężczyzn trzymających figurki z pomarańczowymi opaskami.

Zdumiony Chłopczyk nie wiedział, co powiedzieć. Zapytał, czy zdają sobie sprawę z tego, co dzieje się poza Pałacem. Powiedzieli, że absolutnie nie mają potrzeby opuszczania swojej komnaty, że wspaniale im się w niej siedzi, a zabawa jest tak dobra, że nie byli na dworze od paru lat.

Chłopczyk spojrzał pytającym wzrokiem na Krasnoludka. Ten pokazał mu gestem, aby zbliżył się do niego, i szepcząc tak, żeby mężczyźni nie słyszeli, opowiedział mu, o co chodzi. Mówił o starym, bardzo złym czarze, który został rzucony na figurki tak dawno, że on już nie wie, kto go rzucił. Czar sprawiał, że wojny odgrywane za pomocą figurek odbywały się w rzeczywistości. Mężczyźni wchodzili do Pałacu, przyciągnięci jego przepychem, a gdy odkrywali pokój z figurkami, zaczynali się bawić i zapominali o bożym świecie. W ten sposób przybywało ich coraz więcej i więcej, i w konsekwencji na świecie było coraz więcej i więcej wojen. Gdy znudzili się jakąś, przerywali zabawę, a wojna się kończyła, jednak szybko wymyślali kolejną i w jakimś innym zakątku świata wybuchała nowa.

– To straszne! – zawołał zdruzgotany Chłopczyk. – Skoro o tym wiesz, to dlaczego nie powiesz im, że swoimi zabawami powodują cierpienie ludzi na całym świecie?! – zapytał Krasnoludka z wyrzutem.

– Spójrz na nich. Tak ładnie się bawią, tacy są rozkoszni. – Krasnoludek uśmiechnął się i wskazał na pohukujących mężczyzn. – Nie mam serca psuć im zabawy czymś takim. – Wzruszył ramionami.

Tego było już za wiele dla Chłopczyka. Wbiegł w środek jednego z misternie ułożonych na dywanie pól bitwy i zepsuł jego układ, krzycząc na mężczyzn, aby się opamiętali:

– To nie jest zabawa! To nie jest śmieszne!

Z wielkim przejęciem tłumaczył im, że figurki są zaczarowane i na czym polega działanie czaru. Nie chcieli jednak go słuchać ani mu wierzyć i przegonili go z komnaty, krzycząc, że psuje im całą zabawę. Chłopczyk wybiegł z pałacu z łzami w oczach. Usiadł na przydrożnym kamieniu i gorzko zaszlochał.

– Co ja mogę zrobić? – zapytywał siebie. – Przecież jestem tylko małym chłopczykiem.

Rozpłakał się na dobre, gdy uświadomił sobie swoje beznadziejne położenie. Po chwili jednak opanował emocje i ruszył dalej w drogę. Szedł długo, aż doszedł do przepastnego lasu. Trudno było się po nim poruszać, bo odkąd rozpoczęła się wojna Słonecznych z Księżycowymi, Słońce, nie mogąc na to patrzeć, coraz rzadziej pojawiało się na niebie i z tego powodu w lesie było bardzo ciemno. Chłopczyk się zgubił.

Na szczęście jednak po długich poszukiwaniach udało mu się w końcu odnaleźć drogę do Miasta. Postanowił wrócić do domu, utracił już bowiem wszelką nadzieję, a poza tym był naprawdę bardzo zmęczony i głodny. Gdy wyszedł z lasu i zaczął iść w stronę Miasta, znalazł na drodze bułeczkę. Była świeża i pięknie pachniała. Bardzo się ucieszył, bo od wielu dni nie miał nic w ustach. Już miał ją ugryźć, kiedy podeszła do niego jakaś starsza pani. Powiedziała, że jest bardzo głodna, a nie ma pieniędzy na jedzenie, bo przegrała wszystkie poprzedniej nocy w kasynie, i poza śniadaniem złożonym z resztek z lodówki nic dzisiaj nie jadła. Chłopczyk ulitował się nad nią i oddał jej znalezioną przez siebie bułeczkę.

Słaniając się na nogach ze zmęczenia i głodu dotarł w końcu do Miasta. To, co ujrzał po przekroczeniu bram, sprawiło, że zaniemówił. Aż musiał się uszczypnąć w rękę, aby sprawdzić, czy na pewno nie śni. Z ulic zniknęły agresywne grupy, nienawistne plakaty i naklejki. Nikt, kogo spotkał, nie miał na ramieniu opaski. Za to wszyscy mieszkańcy, których zobaczył, rozmawiali serdecznie i śmiali się. Niektórzy nawet tańczyli z radości na ulicy. Słońce świeciło niezwykle mocno, i pierwszy raz od miesięcy uśmiechało się szeroko. Chłopczyk zrozumiał, że czar prysł. Pobiegł szybko do mamy i taty, aby ich uściskać, i aż płakał ze szczęścia, gdy zobaczył, że z powrotem są tacy jak dawniej. Spokój wrócił do Miasta, a Słońce z Księżycem znowu nie schodzili z nieba i cieszyli się widokiem jego szczęśliwych mieszkańców.

 

Baśń o Policji

W Krainie można było znaleźć wiele pięknych zielonych obszarów: lasów, łąk i zagajników. Wśród nich porozrzucane były małe, urokliwe wioski. Lasy w Krainie były niezwykle piękne, bujne i duże. Mieszkający tu ludzie chętnie do nich chadzali, by spacerować, rąbać drewno do kominków lub zbierać owoce do deserów. Pomimo swojej obfitości lasy wydawały im się dosyć jednorodne i nieurozmaicone. Na przykład w jednym rosły prawie same brzozy, a w innym wyłącznie dęby z niewielką ilością drobnych krzewów dookoła. Nikomu to zbytnio nie przeszkadzało, gdyż rośliny były zdrowe i las spełniał swoje funkcje. Niektórzy jednak mieli niejasne poczucie, że nie zawsze tak było i że kiedyś w lasach rosło dużo więcej gatunków drzew i roślin. Gdy się nad tym głębiej zastanawiali, dochodzili do wniosku, że wpadają w sztuczną nostalgię za czasami, w których na pewno było lepiej. Ucinali więc te myśli, stwierdzając, że to przez starość tak im się wydaje, a nie za bardzo chcieli się do niej przyznawać.

Anna Grzymała: Zdejmij mundur, przeproś matkę, dzięki uprzejmości artystki

Poza urokliwymi wioskami i zielenią w Krainie, pośród polan pełnych kwiatów, wyrastały gdzieniegdzie miasta. Każde było inne, ale wszystkie zachwycały różnorodnością, ilością zamieszkujących je ludzi i zwierząt, a także wielkością i przepychem budowli. Największym z nich i pełniącym rolę miasta centralnego było Miasto, w Którym Każdy Ma Szansę Odnieść Ogromny Sukces (Zapraszamy!), w skrócie nazywane przez mieszkańców Miastem Każdy lub Miastem Sukces.

Miasto Każdy było wielkie i mieszkało w nim tak wiele istot, że nikt nigdy nie podjął się ich policzenia. Architektura była olśniewająca, znajdowała się tam na przykład ogromna liczba budowli, które były bardzo wąskie i tak wysokie, że wyglądały, jakby dotykały nieba. Udekorowano je regularnie rozmieszczonymi szklanymi prostokątami, które pięknie odbijały światło słoneczne. Budowle te rozstawiono w równych odstępach, a między nimi zasiano trawę i kwiaty. Robiło to wszystko niesamowite wrażenie na podróżnych z innych lądów.

Miasto Każdy było pełne Policji. W całej Krainie było jej dużo, ale to właśnie w Mieście było jej najwięcej i to ono najbardziej cierpiało z jej powodu. Policja była bardzo dziwnym zjawiskiem, którego mieszkańcy nie do końca potrafili wyjaśnić, jednak była z nimi od tak dawna, że nie kwestionowali jej istnienia. Z zewnątrz wyglądała jak grupa postaci ubranych na granatowo, wyposażonych w ogromną ilość najrozmaitszej broni: pistolety, broń gładkolufową i twarde, czarne kawałki plastiku w formie zaokrąglonego kijka. Policjanci nosili przy sobie także dziwaczne puszki zakończone małymi otworami, z których potrafili wydobyć substancję sprawiającą, że traciło się na jakiś czas wzrok, a skóra okropnie piekła. Pojawiali się, nie do końca wiadomo skąd, w przeróżnych sytuacjach ogromnymi grupami w miastach i wszystkich innych miejscach Krainy. Nieznany był też klucz, według którego podejmowane były decyzje, gdzie i kiedy mają się pojawić. Gdy przybywali, zaczynali głośno i chaotycznie wykrzykiwać na mieszkańców mniej lub bardziej zrozumiałe rozkazy i zarzuty, że robią coś nie tak. Wynikało z tego, że wydawało im się, iż działają jako swojego rodzaju anioły stróże, które pilnują, aby ludzie nie robili złych rzeczy i nie łamali ustalonych praw. Jednak mieszkańcy nie znali praw, które Policja usiłowała egzekwować, więc jej zachowanie wydawało im się bezsensowne. Funkcjonariusze bardzo często byli niezwykle agresywni i zamknięci na tłumaczenia i zapewnienia mieszkańców, że przecież wszystko jest w porządku. Jako przykład niech posłuży sytuacja, która wydarzyła się w małej wiosce leżącej tuż pod Miastem Każdy. Mieszkał tam pasterz, który miał trzydzieści owieczek. Pewnego dnia jedna z nich urodziła dwójkę dzieci i pasterz bardzo się ucieszył. Ale po jakimś czasie pojawiła się nagle Policja, dotkliwie pobiła i zwyzywała pasterza, krzycząc, że trzydzieści dwie owieczki to za dużo, i że nie może tak być.

Anna Grzymała: Pieta policyjna, dzięki uprzejmości artystki

Policjanci bardzo często pojawiali się w sytuacjach, kiedy można było coś policzyć lub zrobić inspekcję. Dużo czasu spędzali na spisywaniu w zeszytach przeróżnych szczegółów na temat jakiegoś gospodarstwa lub czyjegoś ubioru. Uwielbiali kontrolować i upokarzać ludzi, pokazując im, że są silniejsi i że to oni tutaj rządzą. Odróżniali się jednak od rabusiów i zbójów, gdyż nic nie zabierali, i przez to mieszkańcy Miasta nie za bardzo rozumieli cel ich działania. To wszystko wprowadzało atmosferę strachu, niepewności i niezrozumienia. Mieszkańcy nie wiedzieli, jak się Policji pozbyć lub jak ją powstrzymać, i w końcu się do niej przyzwyczaili. Wiedzieli, że zjawisko Policji musi być spowodowane złymi czarami bądź klątwą. Wszystkie naturalne rzeczy, które ich spotykały, były dobre, więc jeżeli działo się coś niedobrego z niejasnych powodów, wiadomo było, że stoi za tym magia. Próbowali odczarować Policję, organizując raz do roku święto, podczas którego kilka osób przebierali w granatowe stroje. Przebranych stawiali na środku placu i rzucali w nich resztkami jedzenia lub zwiędłymi roślinami. Tańczyli też w grupach z przebranymi, co jakiś czas podstawiając im nogi. Tradycja ta istniała od bardzo dawna i była wesołym sezonowym świętem. Żaden z mieszkańców Miasta nie powiedziałby, że faktycznie odczarowuje ono czy odgania Policję. Jednak każdy przyznałby, że podczas tej jednej nocy nie czuje się niepewny i przestraszony. Inną tradycją było malowanie przekreślonego czerwoną farbą symbolicznego wizerunku Policji na drzwiach domostwa w ostatni dzień roku, aby na cały następny się od niej uwolnić.

W Mieście Każdy mieszkała pewna niezwykle wrażliwa, mądra i ciekawa świata dziewczynka, Cecylia. Obserwowała zjawisko Policji na ulicach Miasta od najmłodszych lat i z każdym rokiem frustrowało ją ono coraz bardziej. Nie potrafiła zrozumieć podejścia swoich rówieśników, rodziców i innych mieszkańców, którzy tylko powtarzali: „Spokojnie, zawsze tak było, nic nie możesz z tym zrobić”. Brzydziła ją wszelka przemoc i nie umiała przestać o tym myśleć i martwić się. Cały czas opowiadała o swoich rozterkach rodzicom i przeszkadzała im w pracy. W końcu jej matka miała już tego dosyć i powiedziała jej: „Kochanie, myślę że to czas, abyś wyruszyła w daleką drogę i odnalazła miejsce, w którym uzyskasz odpowiedzi na wszystkie dręczące cię pytania”. Ojciec trochę płakał, w końcu zawsze był wrażliwszy niż mama, ale nic nie powiedział. Dziewczynka spakowała się i poszła.

Szła przez Krainę dwadzieścia dni i dwadzieścia nocy. Ludzie, których spotykała, byli bardzo mili, uśmiechali się i machali do niej, ale jak prosiła o możliwość przenocowania, to się nie zgadzali. W końcu dotarła do ogromnego lasu, który jednocześnie przerażał ją i fascynował. Był to las modrzewiowy, w którym drzewa rosły tak gęsto, że światło słoneczne nie mogło przez nie przedostać. W głębi lasu znajdowała się polana porośnięta pięknymi kwiatami, które niezwykle mocno i odurzająco pachniały. Na środku polany zbudowana była maleńka chatka z drewna, pomalowana na zielono. Przed chatką stało dziecięce krzesełko, na którym siedziała malutka Wróżka. Była oszałamiająco śliczna, ale widać było, że ma już swoje lata. Wróżka bardzo ucieszyła się ze spotkania i zaprosiła Cecylię na herbatę. Dziewczynka nigdy nie widziała nikogo, kto by wyglądał na tak starego, dlatego zapominając o dobrych manierach, zapytała Wróżkę, ile ma lat. Ta roześmiała się i oświadczyła:

– Tego nie mogę ci zdradzić, dziecko, ale mogę ci powiedzieć, że pamiętam czasy, kiedy nie było Policji.

– To Policja nie jest od zawsze?! – wykrzyknęła zdumiona Cecylia.

– Oczywiście, że nie. – Wróżka uśmiechnęła się i zaczęła opowiadać.

(Opublikowany tekst jest fragmentem większej całości zatytułowanej Baśnie Ursynowskie)

 

Anna Grzymała – absolwentka malarstwa na ASP w Warszawie w pracowni profesora Jarosława Modzelewskiego. Dyplom przygotowała pod opieką artystyczną profesora Jana Mioduszewskiego. Działa w grupie artystycznej Dwie Osoby, którą tworzy z Julią Woronowicz. Wystawiała między innymi w Karrot, Państwomiasto, w Hydrozagadce czy w Galerii Kaplica. Zdobywczyni wyróżnień od redakcji „NN6T” oraz „Contemporary Lynx” w tegorocznej 10. edycji konkursu malarskiego Nowy Obraz Nowe Spojrzenie organizowanego przez Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu. Finalistka 20.edycji konkursu Artystyczna Podróż Hestii, laureatka nagrody w postaci rezydencji w Międzynarodowym Laboratorium Kultury Sokołowsko.

Ten serwis korzysta z cookies Polityka prywatności