menu

Po powrocie z Peru Dominika zaczęła puszczać bańki ze śliny. Z początku tego nie zauważyłam, powiedziała Ania, miałam tylko ogólne wrażenie, że zapuściła się, zdekomponowała, zdezintegrowała. Ma teraz selektywną opaleniznę, której granice, określone przez strój wakacyjny, nie pokrywają się w pełni ze strojem biurowym i tworzą na skórze białe półksiężyce. Czasem jest słoneczna, opalona, a czasem, gdy się odwróci, gruntownie zacieniona, blada. Myślałam, że to normalne powakacyjne niedopasowanie, niewyjustowanie – brak synchronizacji między słońcem a biurem, openerem i drukarką. Dopiero po pewnym czasie – Dominika siedziała akurat wpatrzona w monitor, pisała nerwowo jakiegoś maila – zauważyłam, że na środku dolnej wargi ma kropelkę, która – jak opryszczka, ale bez opryszczki – odbija światło. W pewnym momencie rozchyliła wargi i wypuściła powietrze. Bańka wydęła się i pękła. Pyk.

O jezu.

No. Potem było jeszcze wysysanie i wzdymanie. Niedużo, powoli, na milimetr, ale jednak, rytmicznie. Poprosiłam, żeby przestała, a ona – zaskakująco spokojnie, wcale nie czerwona ze wstydu – poprosiła, żebym nie odbierała jej tej możliwości demonstracji, ostatniej sfery wolności i protestu. Powiedziała, że dla niej jest to forma medytacji nad płynnością (tego słowa użyła) granic między nią a światem. Że w ten sposób dokonuje performatywnej analizy czasu sprzed dwóch dekad, kiedy to udawało jej się stawać wbrew zasadom świata rzeczywistego. Czasy te odsłoniły się przed nią właśnie podczas wycieczki do Peru. Wspinając się ku Machu Picchu – antycznemu miastu, które dzięki strategicznemu położeniu na górskiej przełęczy bardzo długo pozostawało ukryte przed kolonizatorami – rozważała swoją obecną, z gruntu defensywną pozycję w biurze, w życiu, a także, owszem, w historii. Wspominała dawne czasy, gdy angażowała całe swoje ciało w projektowanie przyszłości – od ruchu w tańcu butoh, przez nasączanie mózgu wiedzą o tańcu butoh, po emocjonalne zaangażowanie w sprawy światowe, w szczególności sprawy wschodnie, w tym nawet po całościowo-cielesne stawiennictwo na mikrodemonstracjach w obronie praw mieszkańców przełęczy górskich w Tybecie, a także po osobisty udział w konwojach obserwatorów wyborczych jadących, mimo okresu świątecznego, na Krym. Tak było, tak było – mantruje, jak mi zdradziła, w myślach, w rytm śliny. Peru postawiło jej pytania, powiedziała. A nawet wymagania. Wchodziła pod górę, a potem schodziła z góry. Jadła papkę z prosa, usiłowała hiszpańskiego, płynęła łodzią rzeką. I jakby ta rzeka ponownie płyny w niej poruszyła, powiedziała. Wracała onieśmielona możliwościami. Na lotnisku przed powrotem aż ją szarpało, powiedziała. Wróci i rozsieje miłość, myślała. Potem dojrzała Polskę z samolotu – nowiutkie centra logistyczne i równe osiedla podmiejskich bliźniaków – i uznała, że jednak wierzy w postęp, dialektyczny wprawdzie, ale postęp. Potem jechała kolejką z Okęcia. Potem tramwajem Swing. Trwało to za długo. Koncentracja uciekła. Miasto puste. Fala upałów. Duszno i sucho – jednocześnie. Tak samo – duszno i sucho – było w biurze. Całkowity brak klimatyzacji. Wszyscy, ja także, na wakacjach. Powiedziała mi potem, że przez cały tydzień – po swoim powrocie, a przed moim powrotem – czytała testy i benchmarki wiatraków biurowych. Chciała mi zrobić niespodziankę, ale niestety, powiedziała, wiatraków było tak dużo, że wybór jednego okazał się nazbyt przytłaczający, depresyjny, niemożliwy. W Peru nie było tak sucho i duszno, tam akurat była zima, jakieś 10–11 stopni, więc opaleniznę to ja mam z Polski, kochana, powiedziała. Jakieś odwrócenie nastąpiło, powiedziała, że w wakacje chcę w zimno, a zimno jest tam, gdzie mi się zdaje, że jest gorąco. Jakby bieguny lub też nachylenie osi Ziemi uległo odwróceniu. W każdym razie czuję, że świat chwieje mi się pod stopami, a to w naturalny sposób sprzyja duchowej liofilizacji – miniaturyzacji procesów wolicjonalnych, rozgrywaniu dylematów politycznych w nanoprzestrzeniach, a także ekspresji ego w formie ciekłej, całkowicie oczyszczonej z treści. Więc, tak sobie teraz myślę, wracając do tego ślinienia, powiedziała Dominika, powiedziała Ania, że jestem gotowa pójść jeszcze dalej w stronę miniaturyzacji – zamienić kroplę w kropelkę, a wysysanie i wzdymanie w stacjonarne falowanie, odbywające się w rytm przypływów i odpływów śliny w jednym, na wieki wieków, ku uldze mojej i wszystkich w biurze, z góry ustalonym i niezmiennym punkcie.

Ten serwis korzysta z cookies Polityka prywatności