menu

Coś się pozmieniało na górze i dyrektor otrzymał wypowiedzenie. Zgodnie z tradycją, wszelkie bieżące projekty ustały, a pracownicy zabrali się do pracy nad jego uroczystym pożegnaniem. Postaraliśmy się o wyjątkową oprawę muzyczną i wizualną, zawierającą efektowne elementy iluzjonistyczne. W kulminacyjnym momencie ceremoniału dyrektor stanął w centralnym miejscu sceny, a następnie, oświetlony pojedynczym snopem światła, wypowiedział uroczyste przekleństwo skierowane w stronę swojego następcy i rozpłynął się w powietrzu. Pozostały po nim jedynie klucze do służbowego auta, które upadły z brzękiem na podłogę. Zgodnie z protokołem klucze powinien podnieść kolejny dyrektor, ale okazało się, że ten – mimo zapewnień ze strony przedstawiciela ciała zwierzchniego, dysponującego pakietem kontrolnym instytucji – nie został jeszcze wyznaczony. Uroczystość, po krótkim oświadczeniu przedstawiciela rady nadzorczej o „przykrości” zrównoważonej „nadzieją”, została zawieszona do odwołania.
Takiej sytuacji nie regulował ani statut, ani odpowiednie ustawy. Edyta z działu prawnego, a jednocześnie wiceprzewodnicząca związku zawodowego, wyjaśniła nam na późniejszym, spontanicznie zwołanym spotkaniu, że według niektórych wykładni nasza instytucja tymczasowo, w sensie formalnym, przestała istnieć. Według innych interpretacji, korzystniejszych dla załogi, a więc tych, których „będziemy się trzymać”, organizacja nadal istnieje, ale zamrożeniu uległa odpowiednia dla niej tak zwana czasoprzestrzeń prawna. „Wiem kochani, że to brzmi abstrakcyjnie – powiedziała Edyta – ale tutaj musimy się odwołać do działu prawa zwanego analizą falkową. Opiera się ona na wykorzystaniu doktryny skalarnej, zwanej jądrem przekształcenia. Zgodnie z nią instytucja wciąż trwa, aczkolwiek w stanie plenipotencjalnym. A realizacji plenipotencji może dokonać wyłącznie nowy dyrektor”.
Ta wiadomość nie najlepiej wpłynęła na morale zespołu. Ludzie zaczęli mówić, że tak nie może być. A gdy w końcu zablokowano nam fundusze na bieżące działania, postanowiliśmy nie siedzieć bezczynnie i podjęliśmy się zorganizowania tak zwanej akcji równoległej, czyli oddolnego widowiska pracowniczego na motywach mitu o bogini Lakszmi, które miało na celu przywołanie nowego dyrektora. Początkowy zapał wystarczył jednak zaledwie na kilka dni. Pomysł wydał nam się impotentny w warstwie rytualnej. Rozeszliśmy się zniesmaczeni własną bezradnością symboliczną.
Niektórzy, nieufni wobec prawa, wciąż realizowali godziny pracy, siedząc za biurkiem i bijąc rekordy w agar.io. Inni, korzystając z wyrwy w czasoprzestrzeni, udali się do domu lub, jak Rafał, do rodzinnej miejscowości. „Jadę pomyśleć do Rzeszowa” – powiedział. Wałęsał się trochę bez celu z psem rodziców, aż pewnego dnia natrafił na leżące w parku zepsute imadełko. „Ten widok mnie olśnił – wyznał Rafał po powrocie do Warszawy. – Imadełko przypomniało mi o etosie majsterkowicza, którym kierował się mój ojciec. Chodziło w nim o to, żeby nigdy nie stworzyć czegoś, co będzie się nadawało do użytku poza domem. Wyprodukowane w podziemnej wózkowni przedmioty: karmnik, regały czy wieszak na palta nigdy nie powinny dać się spieniężyć na serwisie aukcyjnym. I to samo mówię ci ja, dzisiaj. Jeśli zbliżasz się do momentu profesjonalizacji, powinieneś zniszczyć swoje narzędzia” – powiedział, po czym zaczął skrupulatnie rozbierać służbowego laptopa. „Niektórzy walą kamieniem, ale ja wolę działać celowo” – dodał. Wymontował pamięć RAM i połamał ją jak biszkopta. Wyjął dysk SSD i przebił elektrycznym dziurkaczem. „Co ty robisz?” – spytała Ania. „Ratuję instytucję” – odpowiedział Rafał. Następnego dnia otrzymaliśmy telefon, że ceremonia zmiany dyrekcji może zostać dopełniona.

Ten serwis korzysta z cookies Polityka prywatności