Być może słyszeliście, że w życiu liczą się trzy rzeczy: prawda, piękno i dobro
Subiektywnie o tym, jak radzić sobie z życiem w ciekawych czasach
MARTA KRÓLAK
Być może słyszeliście, że w życiu liczą się trzy rzeczy: prawda, piękno i dobro. Kilka dni temu kątem ucha podsłuchałam w publicznym radiu wypowiedź gościa, którego misją jest edukować ludzi i przybliżać im piękno kultury wysokiej. Tym samym nastąpiła inauguracja radia „Chopin” z muzyką oczywiście prawdziwą, piękną i dobrą. Prawdziwa prawda jest jak IKEA – trzeba przebyć długą i krętą drogę, żeby doświadczyć jej piękna i dobra. Niby jest instrukcja, ale w procesie dochodzenia do prawdy zawsze coś do czegoś nie pasuje.
Listopad od lat jest miesiącem nacjonalistów, i to przypomina mi, że każdy ma swoją prawdę, która go wyzwoli. To samo mówi się o cierpieniu, ale uwierzcie mi, to jeszcze większe kłamstwo. W sztuce cierpienia jest mnóstwo – cierpią nie tylko artyści, którzy nie mogą zaznać satysfakcji, ale również publiczność, która wytęża siły, aby dotrzeć do prawdy ukrytej w wysublimowanych formach. Zastanawialiście się kiedyś, ile tak naprawdę jest prawdy w sztuce? Oprócz radia „Chopin” oczywiście. W takiej sztuce, która interesuje ciebie i mnie.
Prawda, jak wiadomo, jest ruchliwą armią metafor, i chociaż warto odnotować nobliwe dążenia artystów do odkrycia sensu istnienia – na przykład cykl Cremaster Matthew Barneya ‒ zaryzykuję stwierdzenie, że dobra sztuka ma niewiele wspólnego z prawdą. W sporze o fundamentalne wartości stanę więc po stronie Ragnara Kjartanssona, który nie wierzy w prawdę w sztuce. Jeśli depresja czegokolwiek mnie nauczyła, to tego, że nikomu nie można ufać, a już na pewno nie sobie.
Zauważcie, że do prawdy można podejść na dwa sposoby: albo uznać, że żadna prawda nie istnieje, albo przyjąć, że każda prawda jest fikcją, wystarczająco dobrą do momentu konfrontacji z prawdą kogoś innego. Na przykład w filmie Death and the Children Kjartansson próbuje nastraszyć grupkę dzieci na cmentarzu, wyskakując z grobowca w mrocznym makijażu i z kartonową kosą. Z początku dzieci są przerażone ‒ do momentu, aż jedno z nich zadaje mu pytanie: „Jak się nazywasz?”. Ragnar odpowiada: „Śmierć”, a chłopiec mu na to: „To nie jest prawdziwe imię”. To jest naprawdę smutne, musicie to zobaczyć. Widać, jak artystę na chwilę zatkało, spuszcza głowę, próbuje jakoś uratować sytuację, ale już dobrze wie, że nie wygra z grupką dzieci.
Cała twórczość Kjartanssona ma swój początek w anegdocie – jego rodzice artyści odgrywali w teatrze scenę miłosną, a po spektaklu spłodzili Ragnara. Jego matka zwykła mawiać: „Nie psujmy dobrej story prawdą”, dlatego syn kontynuuje wędrówkę przez teatr, jakim jest życie, konstruując dla siebie nowe tożsamości i budując dla publiczności romantyczne fikcje. Nie udało mu się zostać ponurym żniwiarzem, więc próbował być dekadenckim malarzem, bluesmanem, szansonistą, copywriterem i poetą – i z każdą z tych ról było mu do twarzy. Bóg wie, kim jeszcze będzie w przyszłości. Kjartansson serwuje wiarygodne piękno i dobro, oparte na porozumieniu stron i wzajemnym zaufaniu: jest artysta, który chce coś przedstawić, i jest publiczność, która chce coś przeżyć, więc wchodzimy w to bez głębszego drążenia tematu. Nie wszyscy jednak tak mają. Są tacy, którzy myślą, że potrzebują prawdy nadrzędnej. Jak im powiedzieć, że czegoś takiego po prostu nie ma?
Pozwólcie, że posłużę się przykładem pracy Cécile B. Evans Amos’ World: Episode One, którą ostatnio oglądałam w Turynie. To pierwszy odcinek serialu o architekcie, który planuje budowę utopijnej jednostki mieszkalnej. Powiecie przecież, że to nic nowego ani ciekawego, nie zdziwi was zatem, jak szybko okazuje się, że ów budynek wcale nie poprawia jakości życia mieszkańców. Na samym początku architekt Amos deklaruje, że chce zmienić świat, po czym niemal natychmiast stwierdza, że to nie brzmi dobrze. Przecież buduje tę utopię nie dla siebie (akurat), tylko dla ludzi. Podobnie jak typ z radia „Chopin” oraz architekt z Matrixa Amos jest wszechwiedzącym, wykształconym projektantem rzeczywistości, białym mężczyzną rzekomo posiadającym nadrzędną prawdę o życiu, którą zamierza objawić ludzkości. A, i jeszcze jest uosobieniem kapitalizmu. W serialu Evans najważniejszy jest jednak fakt, że architekt jest marionetką – dosłownie, taką figurką na sznurkach, jak z teatru. To bardzo subtelnie podkreśla podrzędność architekta wobec rzekomo obiektywnej prawdy, w którą wierzy. Z kolei pojawiające się w filmie mieszkanki budynku to kobiety z krwi i kości, które zamiast wykładać prawdę, chcą (a z czasem muszą) żyć w tym betonowym koszmarze.
Budynek Amosa to misternie skonstruowana iluzja wymyślonych wartości, która musi runąć, bo nie ma fundamentów – symbolu tej niebezpiecznie panoszącej się „prawdy”. Piękne i dobre założenia zrodzone w ego tripie nie mogą się udać. Amos chce dawać wolność, ale buduje tylko poczucie odizolowania. No ale cóż, democracy is a shady bitch (cytat z innej pracy Evans, What the Heart Wants), obiektywna prawda to sztuczka stara jak świat i nawet jednostki cechujące się wysoką autorefleksją nieustannie się na nią łapią. W stanach depresyjnych, kiedy wyjątkowo silnie odczuwasz potrzebę przynależności do grupy jakichś „swoich”, którzy powiedzą ci, jak żyć, należy być szczególnie ostrożnym. Zamiast tego polecam pójść na terapię albo chociaż do Solatorium*. Nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż zamknąć się w domu w ciemny, zimny dzień i rozmyślać o prawdach.
*Solatorium to rozświetlony ogród zimowy, przestrzeń wytchnienia dla osób, które jesienią zapadają na depresję sezonową. W tym roku warszawskie Solatorium działające na Osiedlu Jazdów (ul. Jazdów 3/9) dzięki Pracowni Dóbr Wspólnych, otworzy się po raz drugi – ale liczy na wsparcie, by móc powiększyć przestrzeń. Zbiórka funduszy trwa do 9.12 na www.OdpalProjekt.pl
MARTA KRÓLAK
absolwentka Kolegium Międzyobszarowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych i Społecznych na Uniwersytecie Warszawskim. Współpracowniczka NN6T.