Trudno stwierdzić, co było pierwsze – kompleksy czy depresja
dzięki uprzejmości ARTUM Fundacja ewa partum museum
Subiektywnie o tym, jak sobie radzić z życiem w ciekawych czasach
Marta Królak
Trudno powiedzieć, co było pierwsze – kompleksy czy depresja. Można natomiast powiedzieć, że to zjawiska współistniejące. Jednym z moich największych kompleksów jest mój wiek, bo jestem młoda i nieustannie muszę udowadniać, że mam coś do powiedzenia. Niestety temu wszystkiemu nie pomaga ciągle podsycane przez stare autorytety poczucie, że urodziłam się na tyle późno, że wszystkie najważniejsze na świecie rzeczy już się wydarzyły, a ja co najwyżej mogę wysłuchać relacji świadków, chociaż i tak nigdy tego na serio nie zrozumiem. Niemniej jednak nie zrażam się i próbuję bez przerwy dokształcać się we różnych tematach, w myśli sentencji Susan Sontag, że intelektualista interesuje się wszystkim. Sontag znana jest z tego, że wszystko wiedziała już w wieku 15 lat, więc żeby ją nadgonić robię 100 rzeczy naraz, czytam 20 książek, przez co większość porzucam w połowie albo przewracam co 10 stron. Oglądam jakieś 17 filmów, z czego 14 raczej nie skończę, nie mówiąc już o serialach – widziałam je wszystkie. Efekt jest taki, że w moim wieku moja babcia miała już dwójkę dzieci, mieszkanie i ciężką pracę, a ja nie mam nawet tytułu magistra.
Jak już wiecie lwią część mojego dorosłego życia spędziłam w depresji, co jeszcze doniedawna uznawałam za czas zmarnowany. Ponieważ w czerwcu wypadają moje urodziny, długo zastanawiałam się jak uczcić ten symboliczny wiek. Co najmniej od podstawówki marzyłam, że jak dorosnę zostanę intelektualistką, dlatego za jeden z moich życiowych sukcesów uznaję to, że po kilku latach walki wreszcie skończyłam czytać Łaskawe, a zadrugi, że powoli odechciewa mi się aspirować do starszych. Czas nieubłaganie płynie do przodu i o ile ta depresja nie wykończy mnie wcześniej, to sama stanę się przedstawicielką grupy, wobec której ustanawia się młodzieżowa kontrkultura. Zanim nastała era Leny Dunham głosem pokolenia była Carrie Bradshaw, cytując więc najsłynniejszą nowojorską pisarkę – I couldn’t help but wonder… co tak naprawdę różni młodych od starych?
Udałam się więc na panel dyskusyjny w Muzeum Sztuki Nowoczesnej zatytułowany „zjeść starych”. Debata była mało dynamiczna, chociaż poruszała poważne temat. Nudziłam się może dlatego, że żaden staruszek nie został do niej zaproszony; w poprzednich debatach ASP z udziałem na przykład profesorów nie brakowało tzw. dramy. Okazało się jednak, że starzy młodych głównie wspierają finansowo. Skoro aktualny pozostaje model współpracy mecenas-artysta (ewentualnie rodzice-artysta), to czy ów pokoleniowy konflikt napędzający młodych twórców nie jest przypadkiem pielęgnowaną od wieków fikcją?
Weźmy na przykład dzisiejszy selfie-feminizm. Zjawisko to zawdzięczamy zbuntowanym kiedyś babciom typu VALIE EXPORT, Gina Pane, a u nas Natalia LL czy Ewa Partum. Pamiętacie pracę Judy Chicago z zakrwawionym tamponem? Dzisiaj możemy oglądać ją na wystawie Woman. Feminist Avant-Garde of the 1970s w wiedeńskim MUMOKu, podczas gdy do legendy przeszło już zdjęcie zaplamionych okresem spodni Rupi Kaur, wielokrotnie usuwane z Instagrama. Gdyby ORLAN nie poddała się tym wszystkim hardkorowym operacjom plastycznym nie byłoby smutnych i chorych dziewczyn w mediach społecznościowych. Jedyną możliwą opcją dla feministek w poprzedniej epoce było rozpoczęcie rewolucji za pomocą wystawienia na ogląd własnych ciał na własnych zasadach. Czy nie brzmi to jak wyznanie selfie_feministki?
Sztuka feministyczna jest tylko jednym z bardziej jaskrawych przykładów powielania buntowniczych wzorców. Cichą patronką „art-terapii” jest Lygia Clark – gdyby nie ona, prawdopodobnie nigdy nie odważyłabym się prowadzić tej pseudoterapeutycznej rubryki. Ta brazylijska artystka całe swoje życie i twórczość poświęciła ludziom, ale nie publiczności. Zrezygnowała ze współpracy z instytucjami artystycznymi i komercyjnego sukcesu, sztukę traktowała jako narzędzie pomagające poradzić sobie z wszelkimi problemami – od niepełnosprawności ciała aż po stany depresyjne. Clark jest w gronie twórców, którzy przygotowali grunt pod sztukę partycypacyjną czy społecznie reaktywną i wielce prawdopodobne jest, że z zaświatów sprawuje opiekę nad dzisiejszym młodym pokoleniem artystów, którzy podejmują radykalne decyzje i pracują za tzw. bułkę.
W oczach dzisiejszych młodych starzy są raczej uparci i mają zamknięte głowy, nie rozumieją, że świat idzie do przodu i trzeba im nieustannie udowadniać, że się za nim nadąża. Podobne doświadczenie stało się podstawą praktyki Keitha Arnatta. Arnatt zauważył, że ultra poważni artyści konceptualni stracili kontakt z rzeczywistością, dlatego w latach 70. ograniczył się niemal wyłącznie do fotografowania rzeczy, których nie było. Najśmieszniejszym żartem Arnatta stała się figura znikającego artysty (na zdjęciu: akurat w ziemi), reprezentująca zanikające konceptualne „dzieło”. Dzięki humorystycznemu podejściu do uprawiania sztuki możemy zaryzykować stwierdzenie, że Arnatt antycypował nastanie dzisiejszej meta-rzeczywistości nieograniczonych możliwości, która z jednej strony wzbudza pogardę, z drugiej fascynuje. Mniej śmieszy fakt, że przewidział też, jak trudno będzie zostać uznanym za artystę. Konflikt pokoleniowy ma dwa oblicza: młodzi są poniekąd winni wyobcowaniu publiczności, prześcigając się w strategiach ironizacji sztuki i historii. Ponieważ starzy im wmawiają, że wszystko już było, tworzą prace coraz bardziej hermetyczne i introwertyczne i nie chcą się z nich tłumaczyć. Bo nie muszą. Starzy się nie tłumaczyli.
MARTA KRÓLAK – absolwentka Kolegium Międzyobszarowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych i Społecznych na Uniwersytecie Warszawskim. Współpracowniczka NN6T.